Ewa Szykulska: Pieniądze mnie nie lubią
Utalentowana, obdarzona poczuciem humoru i dystansem do siebie, grała nawet w wideoklipach Skaldów.
Wiele filmów z pani dorobku przeszło do historii polskiego kina, stały się klasykami.
Ewa Szykulska: - Może miałam szczęście? Gdy byłam na zdjęciach do "Samochodzika i templariuszy", Janusz Kondratiuk przysłał mi telegram: "Gratuluję, odniosłaś sukces. Stałaś się klasyką". Napisał to, ponieważ w Zespołach Filmowych w galerii aktorów powieszono moje zdjęcie. Miałam 22 lata.
Zadebiutowała pani jako 17-latka. Jak to się stało?
- Przypadek. Mieszkałam na Mokotowie, moje liceum znajdowało się blisko Wytwórni Filmowej na Chełmskiej. Asystenci reżyserów szukali dziwnych, interesujących twarzy. Tak trafiłam na plan filmu Hoffmana "Ojciec". Potem pojawiłam się w "Tandemie". Kiedy mnie przebierano, usłyszałam: "Tę sukienkę nosiła Ewa Krzyżewska". Byłam dumna i szczęśliwa. Spodobała mi się praca na planie, lekko mi odbiło i zdecydowałam się na szkołę teatralną.
I dostała się pani od razu.
- Jakimś cudem. Ale miałam trudności ze względu na niski, chropowaty głos. Wysyłali mnie do foniatry. Długo wstydziłam się, nie lubiłam tych niskich tonów. Moja krtań często niedomagała, przeszłam dwie operacje. Po latach zrozumiałam, że ten głos to mój atut i wyróżnik. W szkole uczyli mnie najlepsi z najlepszych: Kreczmar, Zapasiewicz. Aleksander Bardini mawiał: "Pamiętajcie, że nie ma tak małej roli, której nie dałoby się położyć". Ale uważam, że można być świetnym aktorem bez kończenia szkół teatralnych. Liczy się energia, pasja, intuicja, ździebełko talentu. A warsztat, oczywiście, nie przeszkadza. No i rzeczą bardzo pożądaną jest także szczęście.
Pani je miała. Występy z Kobielą, Mikulskim, Wilhelmim...
- Byłam gówniarą, grając w "Człowieku z M3". Kobiela chyba mnie lubił. Przynosił mi kupione na bazarze na ulicy Polnej ziarna słonecznika, dyni i mówił, że jestem sympatyczną, dziwną Myszą. Mikulski wtedy był gwiazdą. Nie mógł się nigdzie pokazać, by nie wzbudzać sensacji. Kiedy kręciliśmy "Samochodzika i templariuszy" na zamku w Malborku, nagle zajechał autokar i wysypały się z niego Węgierki w średnim wieku. Otoczyły Mikulskiego, wyły z zachwytu, porwały na nim koszulę, dobrze, że produkcja miała zapas.
Na początku kariery spotkała pani Janusza Kondratiuka. Został pani mężem.
- Zaproponował, bym zagrała w jego filmie "Jak zdobyć pieniądze, kobietę i sławę" i tak się zaczęło. Bardzo dużo mu zawdzięczam, nasiąkłam nim, jego rozumieniem sztuki, postrzeganiem świata. To patrzenie ironiczne, sarkastyczne, refleksyjne, nie do końca na poważnie. Rolę w "Dziewczynach do wzięcia" wypłakałam sobie. Janusz postawił warunek, że mam grać w srebrzystych nakładkach dentystycznych na zęby. Zagrałam i błyszczałam na ekranie przynajmniej srebrnymi zębami. Jeden z pierwszych prezentów, jakie od niego dostałam, to japońskie kimono. Mam je do dziś, zagrało ze mną w wielu filmach i spektaklach. Ma moc magiczną. Podobnie jak futro z lisów, które kupiłam sobie sama. Pożyczałam je koleżankom na śluby, przyjęcia, bo nie było wtedy zazdrości o ciuchy. Była zazdrość o talent.
Proszę opowiedzieć jeszcze o Wilhelmim, wystąpiliście razem w "Karierze Nikodema Dyzmy".
- Bardzo lubię rolę hrabiny Lali Koniecpolskiej. Może dlatego, że Roman podnosił poprzeczkę. Był diablo utalentowanym aktorem, wielkim egoistą i cudownym kolegą. Żył w swoim szaleńczym świecie, za to szaleństwo go ubóstwiałam. Nie lubił niezdolnych ludzi, karcił ich na scenie i przed kamerą. Miał zasadę: "Przyp... i odskocz", graj na full, potem się wycofaj. Też staram się nią kierować.
W latach 70. kręciła pani 4-5 filmów rocznie, więc finansowo dobrze się pani powodziło?
- Chrzanić pieniądze. One mnie nie lubią. Jak zarobię większy szmal, los sprawia, że go tracę. Relatywnie duże pieniądze zarobiłam, grając z moją ówczesną bratową Igusią Cembrzyńską i Romkiem Wilhelmim w sztuce "Kogel-mogel". Sukces artystyczny był cudowny, ale zarobione pieniądze cudownie znikły. Na szczęście starczyło na małe szaleństwo. Z Januszem spędziliśmy tydzień w Krakowie w apartamencie w Hotelu Francuskim, kolejny w Zakopanem. Było pięknie. Nie musiałam zarabiać na spłatę kredytu, jak ludzie teraz, miałam własny kąt, odziedziczony po babci. Z Kondratiukiem czekaliśmy na przydział wspólnego mieszkania, dla dwojga artystów, więc przysługiwała nam dodatkowa powierzchnia. Gdy je dostaliśmy, doszło już do rozwodu.
Krążą legendy, że dużo się wtedy piło alkoholu na planie...
- Bez przesady. Piło się i pije po planie. Być może atrakcji tylu, co teraz, nie było, ale nie nudziliśmy się ze sobą. Świat był równie kolorowy jak dzisiaj, choć pewnie trudniej się żyło. Aktorki nie miały swoich stylistek, projektantów, musiałyśmy polegać na własnej fantazji, dobrym smaku, same zdobywać materiały. Moja mama poszła na kurs kroju i szycia do "Praktycznej Pani", by szyć mnie i młodszej siostrze cudowne sukienki. Mam wyrzuty sumienia, że nie zawsze to doceniałam, wiele rzeczy oddałam koleżankom. Te suknie krążyły między nami. Z rozczuleniem wspominam swoją młodość nie tylko dlatego, że była młoda, ale też dlatego, że była fantazyjna, dobra, artyści mieli w sobie dużo pozytywnego szaleństwa.
Ma pani w dorobku role dramatyczne i komediowe, film kostiumowy i sitcom.
- Lubię taki groch z kapustą, byle smaczny. I żeby to, co robię, miało jakiś sens. Kiedyś na chwilę zajęłam się biznesem samochodowym razem z moim obecnym mężem Zbyszkiem. Nic z tego finansowo nie wyszło. A ja zrozumiałam, że trzeba robić to, co się potrafi najlepiej. Kocham grać.
Z panem Zbigniewem Pernejem jesteście razem już ponad 30 lat. Poznała go pani, gdy pojechała naprawić samochód.
- Fiata 126 p. Nie liczę lat, nie pamiętam o rocznicach, imieninach. O mężu czasem mówię realista, ale jak pani myśli, że to jest mniej artystyczny związek niż z Kondratiukiem, że ma inny diapazon emocji, dlatego że on jest inżynierem, to się pani myli. Jak mąż potrafi z matematyczną dokładnością konstruować awantury... Ale jest dobrze, mogło być gorzej. Powiem banał - o związek zawsze trzeba walczyć i dbać.
Nie liczy pani lat... Ale aktorkom czas płynie chyba szybko?
- Lat nie liczę, ale też nie wstydzę się swego wieku. Często w filmach czy na scenie byłam postarzana i się na to godziłam. A dzisiaj zmywam charakteryzację, a zmarchy na pyszczydełku zostają. Wiem, trzeba się z tym pogodzić. Nie zamierzam wstrzykiwać botoksów, czegoś tam sobie podciągać. Bo nasza twarz opowiada nasze życie. Pracujemy na nią każdym doświadczeniem, nie mam ochoty jej zmieniać. Ciągle jest jednak we mnie tamta dziewczyna i bunt przeciwko dorośleniu, starzeniu się, niegraniu. Bo fajnie od czasu do czasu coś zagrać. Staram się. Gram. Dzięki temu jestem uśmiechnięta!
Ewa Modrzejewska