Ewa Florczak: Niczego nie żałuję
Jako sierżant Olszańska w serialu "07 zgłoś się" zdobyła popularność, ale nie pomogło jej to w dalszej karierze. Co stało się z Ewą Florczak?
Chciała być lekarzem, ale przestraszyła się zajęć w prosektorium. Zadała na filologię polską, ale studia rzuciła. Wreszcie za radą zazdrosnej koleżanki z zespołu estradowego poszła na PWST...
Jak wspomina pani czasy, gdy kręcono serial "07 zgłoś się"? Pozostał sentyment?
Ewa Florczak: - To był piękny czas. Nie kręcono wtedy tylu seriali, co dzisiaj, więc znalezienie się w nowej produkcji było wyróżnieniem. Scenariusz pierwszych odcinków oparto na popularnej serii kryminałów "Ewa wzywa 07", a impuls do ich tworzenia dała sama Milicja Obywatelska. Po jednej z narad na wysokim szczeblu uznano, że społeczeństwo ma do milicjantów negatywny stosunek, co więcej - nie docenia ich pracy. Wkrótce literaci dostali propozycję nie do odrzucenia - mieli pisać historię o bohaterach z MO. A największym stał się porucznik Sławomir Borewicz, w którego w serialu wcielił się dziennikarz Bronisław Cieślak. Na zdjęcia próbne do roli sierżant Ewy Olszańskiej przyszło wiele znakomitych i znanych dzisiaj koleżanek, ale to mnie wybrał reżyser Krzysztof Szmagier. Dopiero co obroniłam dyplom w szkole teatralnej i nie do końca zdawałam sobie sprawę, w jak elitarnym gronie przyjdzie mi się znaleźć: Szmagier, Kozień, Tobiasz, Cieślak, legendarny operator Wiesław Rutowicz. Dla młodziutkiej, skromnej dziewczyny był to naprawdę wielki świat.
Doświadczeni aktorzy pomagali debiutantom?
- Bardzo. Przecież w warszawskiej PWST nie uczono nas kontaktu z kamerą. Pamiętam, że na planie Krzysztof Szmagier zawsze zwracał się do mnie "Ewusieczku", a cała ekipa okazywała mi wiele serdeczności i zrozumienia. Czasami tylko przykrość sprawiali mi koledzy, którzy nie znaleźli się w obsadzie serialu, odradzając mi reklamę milicji. Reżyser pocieszał mnie jednak, żebym się nie martwiła, bo oni to robią ze zwykłej zazdrości.
Lubi pani po latach oglądać siebie na ekranie?
- Oczywiście, że tak. I widzę inną osobę: chudszą, młodszą, piękniejszą. Ale nie mam kompleksów. Oglądając ten serial mam wielki szacunek dla pań charakteryzatorek i kostiumologów. Nieżyjąca już Jola Jackowska wynajdowała tak nieprawdopodobne rzeczy, że nawet dziś, jak oglądam się w nich na ekranie, mnie nie przerażają. Oczywiście niektóre mogą śmieszyć. Na przykład, gdy szukamy złodzieja, który ukradł kremplinę. Nie jestem pewna, czy dziś młodzi ludzie wiedzą, co to było.
Rola sierżant Ewy pomogła pani w dalszej karierze, czy raczej zaszkodziła?
- Serial przyniósł mi popularność, pieniądze i praktyczną naukę zawodu. Z drugiej strony, podzieliłam los wielu kolegów, którym zablokował inne możliwości. Wielu reżyserów nie angażowało mnie do filmów, argumentując: "Jesteś świetna, ale się kojarzysz". Gdy wchodziłam na scenę "mojego" Teatru Kwadrat - Na Woli (te teatry były wtedy połączone) widownia szeptała: "To ta z '07'". Takie sytuacje zdarzały się też, gdy grałam w kabarecie. Dopiero Tadeusz Konwicki odważył się mnie zaangażować do "Doliny Issy". Zagrałam tym filmie litewską wieśniaczkę Antoninę.
Jak to się stało, że wybrała pani zawód aktorki?
- Zadecydował los. Od dziecka lubiłam brać udział w różnych konkursach muzycznych. Śpiewałam w zespole bigbitowym, prowadziłam imprezy młodzieżowe. Ale nie myślałam o aktorstwie. Chciałam iść na medycynę, lecz... przestraszyłam się zajęć w prosektorium i złożyłam papiery na filologię polską na Uniwersytecie Śląskim. Niestety, w bibliotece, zamiast skupiać się na lekturze, zwykle rozmawiałam, wygłupiałam się. I dostałam zakaz wstępu do czytelni. A skoro zostałam odcięta od źródeł wiedzy, rzuciłam studia i zaangażowałam się do Zespołu Estradowego Śląskiego Okręgu Wojskowego. Po pewnym czasie Elżbieta Ziółkowska, która była jego gwiazdą, zasugerowała mi, że powinnam zdawać do szkoły teatralnej. Później dowiedziałam się, że byłam dla niej konkurencją.
Studiując w PWST, mieszkała pani w słynnej "Dziekance", akademiku szkół artystycznych. Jak wspomina pani tamten okres?
- Czasy były nieciekawe, za to towarzystwo - fantastyczne. Mieszkałam w jednym pokoju z Gabrysią Kownacką i Ewą Ziętek. Pamiętam imprezy u kolegów-plastyków. Dyskutowaliśmy o sztuce, piliśmy alkohol w musztardówkach i snuliśmy marzenia o naszej artystycznej przyszłości.
Studentki szkół artystycznych zawsze były pięknie ubrane...
- Niczego wtedy nie było. Ani materiałów, ani dodatków i gadżetów, które są dziś na wyciągnięcie ręki. Wszystko się wtedy zdobywało. Z koleżankami wymieniałyśmy się ubraniami, szyłyśmy suknie z tetry. Potem gotowe kreacje wrzucało się do wielkiego garnka, farbowało i... gotowe. Włosy kręciłyśmy na piwo, na białko lub papiloty. Najbardziej dostępnym barwnikiem do włosów była henna w proszku, więc większość dziewczyn miała rudo-kasztanowe odcienie. Alternatywą były blondy rozjaśniane wodą utlenioną, która jednak bardzo niszczyła włosy.
Była pani gwiazdą Teatru na Targówku. Miała pani tam wielu adoratorów?
- Dostawałam mnóstwo listów. Ludzie opowiadali mi w nich o sobie, o swoich problemach. Zdarzały się też takie z wyznaniami miłosnymi, a nawet... z propozycjami matrymonialnymi. Przychodzili również do teatru mężczyźni z kwiatami. Kiedyś w bukiecie róż znalazłam piękny złoty naszyjnik, z którego bardzo się cieszyłam, ale potem... zniknął.
Jak wspomina pani wyjazdy za granicę?
- Po raz pierwszy pojechałam do Nowego Jorku z Teatrem na Targówku. Zaprosił nas mieszkający w Chicago polonijny impresario Jan Wojewódka, który organizował dla Polonii spotkania z przedstawicielami polskiego teatru i estrady. Graliśmy w teatrach, w klubach, ale zapraszano nas też do prywatnych domów. To były zaskakujące i wzruszające spotkania. Pełne rozmachu i przepychu, ale także nostalgii i tęsknoty.
Co pani przywoziła?
- Podczas odprawy na lotnisku mówiłam celnikom, że wiozę złoto, brylanty i dolary. Oni patrzyli wtedy na mnie z politowaniem i przepuszczali bez kontroli. A ja wiozłam (nielegalnie) siedem par butów i koniaki dla ojca.
Jest pani bardzo atrakcyjną kobietą, a jednak przeżyła pani kilka zawodów miłosnych.
- Z czasem dochodzę do wniosku, że dokonywałam nieodpowiednich wyborów, ale niczego nie żałuję.
Ma pani dorosłe już dzieci...
- Kiedy na świecie pojawiła się córka, a potem syn, pomyślałam: teraz mogę umierać, bo mam kontynuację. Z takim podejściem do życia łatwiej rozwiązywać problemy i funkcjonować w świecie.
W latach 70. grała pani w telewizyjnej "Dobranocce dla dorosłych". Każda kończyła się morałem. Jak dziś powinien on brzmieć?
- Powiedziałabym tym dorosłym, żeby mieli poczucie humoru i dystans do siebie, żeby byli sobą, nie wzorując się na modach i trendach. A jeśli chodzi o mężczyzn - dokonywać słusznych wyborów i... kochać ich. Po prostu!
Małgorzata Jungst