"Na szczęście w pokojach scenarzystów pojawia się coraz więcej dziewczyn. (..) Przykład 'Antmana' pokazuje, że świat bez kobiet byłby znacznie gorszy" - mówi Evangeline Lilly, grająca tytułową bohaterkę w filmie "Antman i Osa: Kwantomania". Produkcję od 17 lutego można oglądać na ekranach polskich kin.
Choć Evangeline Lilly zasłynęła rolą w serialu "Lost: Zagubieni" dziś niechętnie mówi o tamtym etapie kariery. "Byłam wtedy okropną aktorką" - uważa. Od debiutu hitowej produkcji minęły już prawie dwie dekady, a czterdziestotrzyletnia Kanadyjka w tym czasie zebrała na swoim koncie wiele innych ambitnych ról, którymi dziś może się pochwalić. Wśród nich najlepiej znane są Tauriel z dwóch części Hobbita i marvelowska Osa, czyli Hope van Dyne. W najnowszej hiperprodukcji "Antman i Osa: Kwantomania" Lilly wciela się w kompankę Antmana już po raz piąty.
W rozmowie z Interią tłumaczy, dlaczego musiała krzyczeć na Michelle Pfeiffer, dzieli się najpiękniejszym wspomnieniem z planu i zdradza, dlaczego fascynuje ją mroczna strona jej bohaterki.
Anna Tatarska: Uniwersum Marvela jest już piątej fazie i do niej należy ten film. Co wyróżnia ten etap i gdzie, na tle innych produkcji, stoi "Antman"?
Evangeline Lilly: - Łatwo jest wskazać różnice pomiędzy serią o Antmanie a innymi filmami Marvela, bo nasze produkcje są całkiem inne. Ta konkretna ma skalę o wiele większą niż dotąd i wprowadza też do uniwersum straszliwego Złola, Kanga Zdobywcę, który wkrótce potężnie zamiesza nie tylko u nas. To nowość, bo dotąd nigdy nie bywaliśmy w centrum wydarzeń - postrzegano nas raczej jako taką "przekąskę", coś, co się ogląda dla zabawy, by ostudzić emocje po kolejnym wielkim i pełnym napięć Marvelu.
- "Antman" różni się jeszcze jedną rzeczą: u nas w centrum była zawsze rodzina biologiczna, podczas gdy w innych filmach Marvela - rodzina z wyboru. Oba punkty widzenia przypominają, że w rodzinie nigdy nie jest idealnie, ale jest w niej unikalne piękno i bogactwo. Wytrwanie w tym bałaganie potrafi rodzić piękne owoce. Reasumując, wciąż stawiamy na temat rodziny, a opowieść jest słodka i zabawna, ale jednocześnie bardzo zbliżyliśmy się do pozostałych produkcji.
"Kwantomania" różni się od poprzednich filmów o Antmanie i Osie także tym, że pani sceny były w większości kręcone w studiu na tle ekranów. Jakie to uczucie, przez tyle miesięcy być zamkniętą w fioletowym psychodelicznym pudełku?
- Wbrew pozorom to była świetna zabawa i bardzo się dobrze czułam w wymiarze kwantowym! W dużym stopniu zawdzięczam to tzw. "volume stage", scenie dźwiękowej, czyli planowi, gdzie zamiast green screenu były LEDowe ekrany, na których wyświetlano różne niesamowite obrazy. To dawało wrażenie bycia w realnej przestrzeni, a nie w zielonym pudle. Myślę, że bez tego bym zwariowała!
To już trzeci pani film o Antmanie i Osie, do tego dochodzą występy w innych produkcjach Marvela. Czy po tylu spotkaniach z Hope widzi pani w tej postaci jeszcze coś do odkrycia?
- Jak najbardziej! I to naprawdę wiele. Filmy Marvela to nie są pogłębione psychologicznie dramaty, a napakowane akcją filmy o superbohaterach, gdzie większość ekranowego czasu upływa na działaniu, popychaniu akcji do przodu. Dlatego im więcej filmów, tym więcej mam okazji, by zajrzeć do wnętrza bohaterki, zgłębić jej emocje, konstrukcję psychiczną, lepiej poznać ją jako człowieka.
- Ktoś kiedyś zapytał mnie nie "czy", ale "dlaczego" chciałabym zrobić film, w którym Osa byłaby główną bohaterką. Odpowiedź brzmi: "Bo wtedy mogłabym przyjrzeć się mrocznej stronie jej duszy". Od początku wiadomo, że ona ją ma, jest to wyraźnie sygnalizowane. Ale też od pierwszego filmy kibicujemy jej, jak z tego mroku wychodzi, jak idzie ku światłu. Tylko, że to w tym mroku, gdy włożyła w ucho słuchawkę Hanka, zebrała insekty i zasłoniła nimi słońce, pokazując, że drzemie w niej wielka moc. Chciałabym móc zbadać ją w tej wersji. I znowu dostać tę słuchawkę!
Na ekranie spędza pani dużo czasu z Janet van Dyne, graną przez wspaniałą Michelle Pfeiffer. Jak kształtowałyście ekranową relację matki i córki?
- To była świetna zabawa. Ogromnym komfortem była szansa tak bliskiej współpracy z drugą kobietą. Mogłam na niej polegać, mogłam się jej wyżalić, podzielić przemyśleniami. Wspierałyśmy się wzajemnie w trudnych momentach, a poza planem dużo rozmawiałyśmy o relacji Janet i Hope, dyskutując zarówno o niuansach scenariusza jak i o kwestiach psychologicznych czy realizacyjnych. Część ekranowym tarć tych bohaterek to efekt naszych sugestii, taki dodatek naturalnej matczyno-córczynej dynamiki, którą chciałyśmy uchwycić. Zdarzało się, że wrzeszczałyśmy na siebie bez powodu, chcąc wyrazić emocje! Nigdy nie miałam takiego doświadczenia na planie Marvela. Dzięki Michelle mogłam głębiej zajrzeć w moją postać. To dodało jej co najmniej jeden dodatkowy wymiar!
Z tej rozmowy, ale i innych wywiadów z ekipą jasno wynika, że na planie panowała niesamowicie rodzinna atmosfera. Czy jakieś wydarzenie, anegdota, najmocniej zapadła pani w pamięć?
- Tak! To był dzień moich 42. urodzin, 3 sierpnia 2021 roku. Znajdowaliśmy się na planie pośród wspomnianych już tysięcy LEDowych ekranów, które wyświetlały aktorom to, co miało się dziać w wymiarze kwantowym. Otaczały nas też dziesiątki statystów w charakteryzacji, zamiast piłeczek golfowych na patykach i wyklejonych taśmą krzyżyków - czyli normy na planie, gdzie tak ważną rolę odgrywa green screen. Było to naprawdę niezwykłe sensoryczne doświadczenie, pozwalające mieć wrażenie, że fizycznie zanurzamy się w tej przestrzeni. Do tego wszystkiego grałam wtedy scenę, w której moja bohaterka zasiada przy stole z Michaelem Douglasem, Michelle Pfeiffer i Billem Murrayem. Surrealny, wspaniały moment - aż trudno uwierzyć, że to się działo naprawdę.
W dzisiejszych czasach ludzie przestali polegać na autorytetach, jesteśmy też coraz bardziej sceptyczni wobec naukowych osiągnięć. Ja miałam wrażenie, że "Atman" trochę przypomina o wadze tych zjawisk...
- Nie zastanawiałam się nad tym podczas zdjęć, może dlatego, że w naszym filmie podejmujemy wiele szerokich tematów, które można odnieść do kształtu współczesnego świata. Mówimy o czasie - czym jest, jak go wykorzystujemy, tracimy, nadużywamy. Wspomniany już wątek rodzinny wydaje się istotny, szczególnie w czasach postpandemicznych, po izolacji, która wprowadziła w relacje z drugim człowiekiem element wahania, obawy. Wiele osób ma wciąż wątpliwości, nie czuje się na siłach w pełni wrócić na łono społeczeństwa. Ten film przypomina, że czasami warto podjąć to ryzyko, przełamać dyskomfort, bo w relacjach kryje się sens życia.
- Jeśli chodzi o podjęty przez panią wątek: Filmowa rodzina jest rodziną naukowców. Zawsze byłam ogromnie dumna z Hope, że nie tylko jest silna i umie się świetnie bić. Jej największym atutem jest jej umysł, jest silna i pewna siebie, bo rozumie mechanizmy świata, w którym żyje. Jej inteligencja nierzadko ratuje ją samą, Scotta lub świat dokoła. Jasne, mamy na ekranie wiele scen walki, ale jasno mówimy, że ostatecznie lepiej jest mieć dużo tu (wskazuje na głowę) niż tu (wskazuje na biceps). Myślę, że to wyraźnie widać na ekranie.
Osa zawsze pozostaje w cieniu Antmana. W uniwersum Marvela mamy coraz więcej wpływowych kobiet, ale jednak proporcje wciąż są zaburzone, szala przechyla się na stronę męską. Dlaczego babkom tak trudno jest się wybić na pierwszy plan?
- Wydaje mi się, że to w dużym stopniu kwestia materiału źródłowego, który powstawał w innych czasach. Nie dość, że społeczeństwo było wtedy o wiele bardziej patriarchalne, to i czytelnicy komiksów byli w przeważającej części mężczyznami. Większość osób, które te filmy adaptują, to również mężczyźni. Sądzę, że nie jest dla nich naturalnym odruchem szukanie kobiecych bohaterek, nie przynależą one bowiem do ich psychologicznego pejzażu.
- Na szczęście w pokojach scenarzystów pojawia się coraz więcej dziewczyn, a jedną z osób na czele Marvel Studios jest obecnie producentka Victoria Alonso, która walczy o większą kobiecą reprezentację, tak w filmach, jak i serialach. Widzę na tym polu pierwsze sukcesy i jestem przekonana, że przyszłość rysuje się w jasnych barwach! Przykład "Antmana" pokazuje, że świat bez kobiet byłby znacznie gorszy.