Reklama

​Emma Giegżno: Uruchomiona kobiecość

Emma Giegżno ma zaledwie 26 lat, ale skrupulatnie uzupełnia swoje aktorskie portfolio o kolejne udane role. Widzowie mogą pamiętać ją z filmów "Underdog", "W jak morderstwo" czy z serialu "Szadź". W rozmowie z Interią opowiedziała o tym, dlaczego film "Lokal zamknięty" traktuje jako swoje dziecko oraz co w roli prostytutki Natki było dla niej największym wyzwaniem.

Emma Giegżno ma zaledwie 26 lat, ale skrupulatnie uzupełnia swoje aktorskie portfolio o kolejne udane role. Widzowie mogą pamiętać ją z filmów "Underdog", "W jak morderstwo" czy z serialu "Szadź". W rozmowie z Interią opowiedziała o tym, dlaczego film "Lokal zamknięty" traktuje jako swoje dziecko oraz co w roli prostytutki Natki było dla niej największym wyzwaniem.
Emma Giegżno na planie filmu "Lokal zamknięty" /VIPHOTO /East News

Sylwia Pyzik, Interia: Temat pandemii doczekał się chyba pierwszej w Polsce komediowej adaptacji. W dodatku 'z grubej rury' (a rura jest tu ważnym rekwizytem!), bo "Lokal zamknięty" pokazuje kwarantannę w domu publicznym. Co pomyślałaś, gdy po raz pierwszy przeczytałaś ten scenariusz?  

Emma Giegżno: - Na początku nie miał być to film, tylko spektakl streamingowany, więc pomyślałam, że to super pomysł, żeby coś takiego robić w pandemii, kiedy plany filmowe mogą się odbywać albo w bardzo małych gronach, albo w ogóle. Taki pomysł live’a wydał mi się bardzo ciekawy. Mój chłopak Eryk Kulm mnie do tego zachęcił, bo jako pierwszy czytał scenariusz i powiedział mi: "Zobacz, jaka śmieszna rzecz, może chcesz wziąć udział, tylko że tam grałabyś prostytutkę... Nie wiem, czy jesteś gotowa na takie wyzwanie". Przeczytałam scenariusz i muszę powiedzieć, że od razu bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Wydał mi się lekki i rzeczywiście śmieszy, taki nienadęty. Postaci też mi się momentalnie zarysowały - miały ciekawe charaktery i puentę.

Reklama

- Później reżyser Krzysztof Jankowski wzbudził w nas głód pracy i poszerzania scenariusza. Ostateczna wersja to jest jakiś misz-masz miliarda pomysłów. Jak wracaliśmy z Erykiem z Białowieży tuż przed planem zdjęciowym, on prowadził samochód, a ja siedziałam całą drogę z laptopem i jeszcze się zastanawialiśmy, co tu można zrobić, żeby te nasze postaci dookreślić, tak by było zabawniej. I Krzysztof często się zgadzał na nasze propozycje. Dlatego traktuję też ten film po części jako moje dziecko.

Co w roli Natki, pracownicy agencji, było dla ciebie największym aktorskim wyzwaniem?

- Może się to wydać śmieszne, ale właściwie cała jej fizjonomia, to, że ona jest rzeczywiście piękna. Dotychczas grałam postaci gwałcone, bite, przetrzymywane w piwnicach, więc nie miałam jeszcze takiej roli, żeby rzeczywiście tę swoją kobiecość uruchomić. Bardzo mi się to podobało, że Natka wie, że jest piękna i tym ciałem pracuje. Nie chciałam też jednak, żeby jej uroda dominowała nad całą postacią. Zależało mi, by była trochę sarkastyczna, żeby dodać jej dynamizmu. Ona w sumie nagle przejmuje plan i wszystkich stawia po kątach. Widać w niej zaradność i to, że umie sobie poradzić.

Film powstawał w warunkach pandemicznych. W jaki sposób ten plan zdjęciowy różnił się od pozostałych, w których miałaś okazję uczestniczyć?

- Na pewno pod względem ilości ekipy. Pandemia sprawiła też, że nie było aż tak luźno. Musiały być uwzględnione restrykcje, co jakiś czas odwiedzała nas policja. Więc to też jest nagle takie "wow" - wchodzi policja do garderoby i przygląda się, czy wszyscy mają maseczki i czy limit osób jest zachowany. Czas zdjęciowy był bardzo krótki, bo rzeczywiście staraliśmy się, żeby film powstał jak najszybciej. Łącznie chyba zrobiliśmy go w kilkanaście dni, więc to jest w ogóle jakaś zawrotna liczba, jeśli chodzi o film fabularny.

Zdaje się, że byłaś na planie najmłodsza. Czy miało to jakieś znaczenie? 

- Chyba nie. Ja też dorastałam wśród osób starszych, zawsze miałam takie ciągoty, że spędzałam czas ze znajomymi starszymi o pięć czy dziesięć lat. Do teraz też mam tak, że wszystkie moje przyjaciółki są trochę starsze. Czasem na planie można odczuć, że przychodzi ktoś, kto jest bardziej doświadczony i jako wielki aktor on nam teraz będzie mówił, jak mamy grać. Tutaj w ogóle nie było takich sytuacji. Stworzyliśmy naprawdę świetnie zgrany team, wręcz jestem absolutnie zakochana, czy to w Wojtku Solarzu, czy Mateuszu Damięckim, czy właśnie w Pawle Kośliku, których poznałam przy tym filmie. Moje serce rośnie, jak mogę pracować z takimi wspaniałymi aktorami, którzy też się okazują być wspaniałymi ludźmi.

Gdybyś miała zaprosić widzów do kin na "Lokal zamknięty", co byś im powiedziała?

- Jest to film śmieszny, czego nie można powiedzieć o wszystkich polskich komediach. Oczywiście każdy ma inny gust, ale naprawdę szczerze - ja się śmiałam w głos, a rzadko tak robię. Zawsze się człowiek stresuje, kiedy widzi siebie na ekranie, a tutaj umierałam ze śmiechu, głównie z powodu swoich kolegów. Na pewno powiedziałabym, że jest to film szczery i robiony z pasją, z miłości do kina, ponieważ nie była to produkcja robiona za nie wiadomo ile pieniędzy. Zrobiliśmy to po prostu z zabawy i z zajawy, żeby coś widzom podarować. Teraz już jest kwestia tego, czy widzowie będą chcieli taki nieskładny, lekko podrapany, ale miły i uśmiechnięty podarunek przyjąć i pobawić się z nami.

Masz imię, które aż prosi się o międzynarodową karierę i nazwisko, na którym można połamać język. Skąd takie nieoczywiste połączenie?

- Moja mama uczy angielskiego na AWF-ie i generalnie jest anglistką, więc myślę, że imię sama wybrała, chociaż w ogóle miałam być Filipem, więc nie wyszło. Myśleli też podobno o Laurze, ale w końcu Emma wygrała i bardzo się cieszę. Lubię to imię i jakoś nie czuję, żeby ono było nie moje - jestem z nim absolutnie połączona. Z nazwiskiem jest jakaś zupełnie absurdalna historia, ponieważ zostało wymyślone przez pradziadków mojego taty, którzy uciekając przed Rosjanami, musieli palić papiery szlacheckie. Nazwisko rodowe Gosztoft gdzieś tam właśnie spłonęło w ogniu i szybko trzeba było wymyślić nowe. No i wymyślili Giegżno - nie wiem, jakim cudem. Ono się pewnie jeszcze spolszczyło, ponieważ uciekali z Litwy, ale jakoś musiało się to dziwnie im poplątać, że coś takiego wyszło. Jestem, jaka jestem, jest to rzeczywiście jakieś absurdalne połączenie, ale cały czas je lubię.

Jesteś absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Jak wspominasz czas spędzony w Krakowie?

- Myślę, że bardzo dobrze. Generalnie cieszę się, że trafiłam do Krakowa. Jestem zakochana w tym mieście i trochę nawet żałuję, że w nim nie mieszkam, chociaż też uwielbiam Warszawę. Oczywiście po latach widzę, że szkoła musi się zmienić. Młodzi ludzie już zupełnie inaczej podchodzą do aktorstwa. Mit aktora, hierarchia, czy fuksówka, która już praktycznie zniknęła, muszą odejść do lamusa, bo już nie przystają do obecnych czasów. Młodzi ludzi już się po prostu nie godzą na takie poniżenie czy przemocowość, o których ostatnio było głośno w naszym świecie. Dostrzegam takie rzeczy i uważam, że szkoły wychodzą ku temu naprzeciw, nie są bierne, ale też czuję, jak dużo akademia mi dała. Przede wszystkim warsztat, z którym czuję, że mogę pracować i poszerzać go. Nie czuję się laikiem na planie, myślę, że w dużej mierze dzięki świetnym pedagogom, z którymi mogłam się zetknąć. Generalnie wspominam ten czas bardzo miło, także ze względu na ludzi, których dane mi było spotkać. To są też wspomnienia związane z szaleńczym życiem studentki w Krakowie.

Swoją pasją zaraziłaś własną siostrę... Celowo i z pełną świadomością?

- Kiedy dostałam się do szkoły i spełniły się moje dziecięce marzenia, byłam tym tak zaaferowana, że cały czas o tym opowiadałam. Jak przyjeżdżałam do domu, to mówiłam: "Kraków, szkoła, aktorstwo, jak ja to kocham, nic nie ma w tym złego, wszystko jest wspaniałe". Matylda rosła w poczuciu, że ja opowiadam o tym zawodzie w samych superlatywach. Sama nie do końca miała jeszcze określoną drogę. W końcu stwierdziła, że też chce zdawać do szkoły. Za pierwszym razem jej się nie udało i wtedy powiedziałam jej, że skoro ma przerwę i nic nie robi, to może ją wciśniemy w jakiś dzień zdjęciowy, żeby zobaczyła, na czym to polega i czy też ją to jara. Zadzwoniłam do reżyserki obsady i powiedziałam, że mam fajną siostrę, która też chce zanurzyć się w aktorstwie i zapytałam, czy zapowiada się jakiś casting. Wtedy okazało się, że robią przesłuchanie do "Klangora", a Matylda po prostu zmiotła wszystkich. Weszła, zaraziła otoczenie swoją energią i dostała bardzo fajną rolę, od której właściwie zaczęła się dla niej ta nowa ścieżka.

Jak myślisz, czy jest, albo może pojawi się między wami jakaś rywalizacja? 

- Myślę, że w ogóle siostrzeństwo opiera się gdzieś tam na nieświadomej, bądź czasem też i świadomej rywalizacji. Takie artystyczne podłoże jest we mnie i w mojej siostrze bardzo obecne. Jako studentka i starsza siostra może nie zawsze to zauważałam albo wręcz byłam zła, że moja siostra cały czas mnie naśladuje i robi to, co ja. Okazało się jednak, że to po prostu też jest jej droga, więc bardzo jej kibicuję. Na pewno jest coś takiego, że będziemy sobie pewnie zazdrościć jakichś projektów; ja zrobię coś fajnego, a potem Matylda coś jeszcze fajniejszego. Mam nadzieję, że to pójdzie w tę stronę, że będziemy się zawsze wspierać i mobilizować do dalszych doświadczeń.

Mówisz po angielsku na poziomie native speakera. Zamierzasz to wykorzystać, by rozpocząć karierę za granicą? 

- Generalnie tak. Bardzo chciałabym spróbować swoich sił za granicą, mam jakieś zagraniczne castingi, nie zawsze po angielsku. Ostatnio miałam przesłuchanie po hiszpańsku. Pisałam maturę z hiszpańskiego, ale oczywiście już nic nie pamiętam, więc musiałam jakby od zera do tego przysiąść, ale sprawiło mi to dużą radość i  zachęciło, żeby wrócić do tego języka. Natomiast póki co mam takie przeświadczenie, że wolałabym się skupić na pracy w Polsce, pouczyć się jeszcze, porobić jakieś fajne projekty, które mnie jeszcze mocniej zbudują aktorsko, gdzie znajdę jakiś swój styl i zobaczę, w czym czuję się dobrze, jeśli chodzi o granie - czy wolę występować w komediach czy w dramatach. Być może w ogóle stworzymy coś swojego. Teraz jest bardzo otwarty rynek na tworzenie własnych rzeczy, ja też piszę i może stanę kiedyś po stronie scenariopisarskiej. Jeżeli jednak nadarzyłaby się jakaś okazja z zagranicy, to wsiadam w samolot dzisiaj i zapominam o wszystkim, co tutaj mówiłam. Na razie jeszcze rzeczywiście nie mam czegoś takiego, że jadę tam sama, staję na ulicy i czekam na propozycje, tylko jeżeli już mam gdzieś jechać, to z dobrze zbudowanym portfolio. 

Wspomniałaś o tym, że piszesz. Jaką formę literacką preferujesz?

- W pandemii, korzystając z dużej ilości wolnego czasu, napisałam taką krótką powieść. Myślę o tym, żeby ją wydać, ale wiem, że jest to bardzo trudne dla debiutantów, biorąc też pod uwagę, że ta książka nie jest wcale komercyjna, ani nie jest to romans, ani jakiś kryminał, tylko bardziej proza poetycka, przeplatana onirycznymi snami, wyobrażeniami. Zastanawiam się, czy nie przerobić jej na sztukę teatralną. Poza tym piszę dużo opowiadań - dziwnych, powykręcanych. Chociaż ostatnio zmienia mi się styl i wydaje mi się, że dojrzewa, bo wcześniej były to bardzo mocne inspiracje czy Harukim Murakamim, czy później Dorotą Masłowską albo Witoldem Gombrowiczem. Na razie czekam na kolejny impuls, nie jestem w stanie tak usiąść do komputera i po prostu zacząć pisać, bo raczej te rzeczy mi się wtedy nie kleją. Musi mi się zapalić lampka w głowie, coś muszę zobaczyć i wtedy to leci po prostu jak strumień świadomości. Najczęściej, jak później to czytam, to mogę tylko poprawić interpunkcję, ale to jest to, o co mi chodziło.

Twoje największe zawodowe marzenie to...

- Myślę, że ono jest właściwie codziennie inne. Jednego dnia oglądam film Wesa Andersona i myślę sobie: "Boże ile, ja bym dała, żeby coś takiego zrobić". Bardzo mnie to kręci i myślę, że nie jestem w tym oryginalna, bo on zachwyca wielu ludzi. Potem z kolei sobie myślę, że chciałabym zagrać takie kreacje jak Meryl Streep, czy Nicole Kidman. Wiele jest takich aktorek, które mnie inspirują. Ostatnio oglądałam na HBO GO serial "Obsesja Eve", tam jest taka postać morderczyni Vilanelle granej przez Jodie Comer - Rosjanki, która  wciela się w różne postaci, mówi wieloma językami, biega, zabija, jest szalona, zabawna, a przy tym zmaga się ze swoją przeszłością, tożsamością. Świetna rola. Czegoś takiego właśnie bym teraz szukała, jakiejś takiej wariatki. Kogoś, kogo można rozsadzić energią.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lokal zamknięty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy