Edward Linde-Lubaszenko: Dwie metody na kaca

Edward Linde-Lubaszenko w serialu "Belle Epoque" /Mirosław Sosnowski /TVN

Edward Linde-Lubaszenko ufa reżyserom i nie lubi się powtarzać. Mówi, że każda rola jest dla niego jak nowo narodzone dziecko. Chętnie współpracuje z synem Olafem. Niedawno oglądaliśmy ich w serialu „Belle Epoque”, gdzie... wcale nie grają krewnych.

Debiutował pan ponad 50 lat temu w filmie "Ktokolwiek wie". Dawne dzieje?

Edward Linde-Lubaszenko: - Przeszłość wydaje się jednolitą ścianą, bo nie ma głębi. To, co się działo 1000 lat temu, i to, co było wczoraj, jest równie nieosiągalne. Nigdy jednak nie przejmowałem się ilością lat zapisanych w kalendarzu. Po prostu wszystko wydarzyło się wczoraj.

Jakie role wywarły szczególny wpływ na pana życie?

- Są koledzy, którzy dużo mówią o swoich rolach. Przedwojenny aktor Artur Młodnicki, słuchając takich opowieści, znacząco chrząkał: "Trzeba było tak zagrać". Podpisuję się pod tym. Jak ktoś zaczyna mówić o roli, dostaję gęsiej skórki.

Czyli pan tego nie robi?

- Na każdą postać dobrze jest patrzeć jak na nowo narodzone dziecko. Uważam, że najlepiej być narzędziem w rękach reżyserów, a nie przychodzić z bagażem doświadczeń, bo to jest oszustwo. Każda postać jest inna. Dlatego każdą zaczynam grać od zera.

Największą popularność przyniosły panu seriale.

- Już wtedy, gdy zaczynały raczkować. W TVP Historia powtarzano ostatnio "Układ krążenia".

Przyzna pan, że z doktorem Bognarem macie wiele cech wspólnych.

- Jesteśmy do siebie podobni zewnętrznie. Poza tym ja też bez przerwy jestem o coś posądzany i muszę z kimś zrywać znajomości, bo ktoś ma do mnie pretensje, że zalecam się do jego żony, albo że żona zaleca się do mnie, albo że będzie się zalecała...

A bywa pan mylony z kimś innym?

- Czasem ludzie mówią do mnie "panie Olafie". Nie mam o to żalu.

Musi być pan dumny, że dzieci poszły w pana ślady.

- Córce życie ułożyło się poza aktorstwem, natomiast Olaf działa i odnosi sukcesy.

Są też wnuczki...

- Dwie. Jedna jest malutka, druga dorosła - studiuje w krakowskiej PWST. Obu życzę pięknej przyszłości.

Co pan poczuł, gdy po raz pierwszy zobaczył na ekranie Olafa w 1982 roku w "Życiu Kamila Kuranta"?

- Zagrał w tajemnicy przede mną. Byłem zachwycony i pomyślałem, że krzywda mu się nie stanie.

Reklama

Jak wyglądały wasze relacje?

- Mieliśmy na tyle częste kontakty, na ile to było możliwe. Po rozwodzie z matką Olafa mieszkaliśmy w różnych miastach: ja w Krakowie, oni w Białymstoku, Warszawie, Jeleniej Górze. Relacje utrudniał mi lęk przed prowadzeniem auta. Zanim zostałem kierowcą, miałem trzy wypadki jako pasażer. Na placu manewrowym szło mi świetnie, ale po odebraniu prawa jazdy okazało się, że paraliżuje mnie lęk przed poruszaniem się w intensywnym ruchu ulicznym, nie wspominając o skręcie w lewo. Nie chcąc być zagrożeniem, przesiadłem się do taksówek. Prowadziłem dość hulaszczy tryb życia i z ulgą pogodziłem się z myślą o tym, że nie będę kierowcą.

Podobno na planie filmu "Sztos" wjechał pan w mur...

- Pomyliłem pedał gazu z hamulcem. Mimo tłumaczeń, że nie panuję nad samochodem, reżyser uparł się, żebym prowadził. Kierowcą jestem fatalnym, ale pewnie byłbym niezłym chirurgiem traumatologiem.

Lub zawodowym sportowcem!

- Uprawiałem wszystkie dyscypliny, od rana do wieczora, z wyjątkiem sportów samochodowych. Prawdopodobnie byłem pierwszym dzieciakiem, który wykonał w parku triathlon. Zasuwałem jak parowozik. Rano do 10 biegi, skoki, rzuty. Potem do 16 pływanie na gliniance, a jak się znowu ochłodziło, wsiadałem na rower i jeździłem do późna. Jak wracałem, to płakałem. Nie wiem, czy ze zmęczenia, czy ze szczęścia.

Po raz pierwszy spotkał się pan z synem na planie "Sonaty marymonckiej" (1987). Jak wam się współpracowało?

- Wychodziłem z założenia, że awanturami czy stawianiem na swoim tylko mu zaszkodzę. Dlatego wykazałem posłuszeństwo wobec młodego reżysera, co zresztą nie było sprzeczne z moimi zasadami wobec innych. W każdej nowej sztuce i filmie, przystępując do pracy, jestem bezbronny i niedołężny. Zaczynam od zera. Jak ameba, jak bezkształtna plazma, z której dopiero trzeba coś ulepić. Ci, którzy lubią poreżyserować, chętnie ze mną współpracują. Olaf taki był. Czasami po zdjęciach i alkoholu robiłem mu uwagi, że za mało mi płacą. Wyjaśniał, że nie ma na to wpływu.

Wiele osób może pozazdrościć panu tak dobrych relacji z synem.

- Powiedziała to już kiedyś jego matka, a ja powtórzę: Olaf był wyproszonym dzieckiem. I tak go traktuję do dziś.

Jest do pana podobny?

- Mam na tyle złożony charakter, że trudno nie mieć ze mną wspólnych cech. Jesteśmy podobni w ruchach i zachowaniu. Mamy podobne głosy. Czasami oszukiwaliśmy przez telefon, podając się on za mnie, a ja za niego. Lubił tę zabawę.

Ciekawa jestem, czy równie dobre porozumienie ma pan z córką?

- Beata, zdaje się, wyczerpała już limit obcowania ze mną, bo przez dwadzieścia kilka lat byliśmy razem dzień w dzień. Teraz trochę ode mnie odpoczywa. Natomiast z Olafem przez dość długie okresy bycia osobno zdążyłem wyrobić w sobie pragnienie obecności.

Był pan czterokrotnie żonaty. Dzisiaj jest pan singlem. Jak właściwie wygląda pana dzień?

- Nie starczyłoby 10 wywiadów, żeby o tym opowiedzieć. Przede wszystkim nie sprzątam mieszkania, dlatego że chcę mieć wszystko pod ręką, co sprawia wrażenie bałaganu. Potrafię jednocześnie czytać 7 książek, 20 gazet, brać lekarstwa i rozmawiać przez dwa telefony. Natomiast pod względem higieny osobistej, z medycyny pozostała mi "czystofilia", polegająca na zużyciu wody i mydła w dużych ilościach.

Studiował pan medycynę. Ta wiedza przekłada się na pana życie?

- Trwało to sześć lat, a zaliczyłem sześć semestrów. Kiedy koledzy aktorzy dowiedzieli się, że byłem medykiem, próbowali zwierzać mi się z różnych dolegliwości. Odsyłałem ich do specjalistów. Jeden zanudzał mnie, że żona się z nim kłóci, dzieci nie słuchają, boli wątroba, nerki, głowa. Poradziłem: "Spróbuj nie pić". Chyba pomogło. A zasada, którą wymyśliłem dla siebie i która się sprawdza, to: "Rany boskie, przecież tchórze żyją dłużej".

Jest pan tchórzem?

- Ależ tak! Robiłem w życiu różne niespotykane rzeczy i podejmowałem różne wysiłki, żeby to ukryć. Dlatego dziś mam opinię niezwykle odważnego człowieka, takiego "Ruska". Pomijam tutaj fakt, że część ludzi uważa mnie za Rosjanina, część za Żyda, a część za Niemca. I nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział, że jestem Polakiem. W sprawach narodowości wciąż mam tę samą niepewność... Matka była Polką, ojciec Niemcem, wychował mnie Rosjanin, a każde z moich dziadków było innej narodowości.

Miał pan pomysł na siebie, gdy rzucał pan medycynę?


- Oczywiście! W czasie studiów grałem równolegle w teatrze studenckim Kalambur z pewnymi sukcesami recytatorskimi i piosenkarskimi. Np. dostałem nagrodę na festiwalu aktorskim w Warszawie w 1964 roku. Kuriozalna historia. Startowałem z songami, które śpiewałem, a w kulisie stał reżyser tego przedstawienia i podpowiadał mi tekst, którego nie pamiętałem. Później jury przyznało mi nagrodę aktorską.

Pamięta pan, na co wydał pierwsze zarobione pieniądze?

- Jak to? Myślałem, że nie muszę mówić. Na duży bankiet.

To prawda, że w tamtych czasach życie bankietowe wygrywało z aktorskim?

- U mnie to był remis.

Myślałam, że znał pan cudowny sposób na kaca...

- Są tylko dwie metody na kaca: nie pić albo nie trzeźwieć. A młodym aktorom chciałbym poradzić, żeby na scenie mówili w sposób donośny, żeby ich usłyszeć i dostatecznie wyraźny, żeby ich zrozumieć. Nieszczęście polega na tym, że ludzie mają trąbkę Eustachiusza - instrument osadzony w odległości kilku centymetrów od krtani, który stwarza złudzenie, że mówimy dostatecznie głośno i wyraźnie. Niestety publiczność nie ma naszej trąbki Eustachiusza i słyszy zupełnie coś innego - mamrotanie pod nosem niegrzecznego chłopczyka czy dziewczynki, którzy ich lekceważą. Mowa dana jest człowiekowi po to, żeby innym coś zrozumiale zakomunikować.

W zawodzie aktora emerytura w zasadzie nie istnieje. Myślał pan o niej kiedykolwiek?

- Jak to: nie istnieje? Emeryturę dostaję, bo pracowałem w szkole i teatrze. Ale tak, żeby nic nie robić, to nigdy w życiu! Od dziecka zauważyłem, że leżenie mi szkodzi. Odżywałem, jak zaczynałem się ruszać. Bezruch to wegetacja i odchodzenie. Do zobaczenia na spacerze, najlepiej za miastem.

Dorota Czerwińska

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy