Reklama

Dusza rogata, dusza romantyczna

Daniel Olbrychski, jeden z najwybitniejszych i najbardziej znanych polskich aktorów, obchodzi w tym roku pięćdziesięciolecie pracy artystycznej. Na swoim koncie ma około dwustu ról, niemal połowę z nich zagranych w językach obcych.

Już 10 grudnia artystę będzie można zobaczyć w duecie z Dorotą Segdą w premierowej sztuce "Po drodze do Madison", w reżyserii Grzegorza Warchoła. Spektakl wystawia warszawski Teatr 6. Piętro, którego dyrektorami są Eugeniusz Korin i Michał Żebrowski. "Po drodze do Madison" jest adaptacją znanej powieści Roberta Jamesa Wallera "Co się zdarzyło w Madison County".

Z aktorem tuż przed premierą rozmawiała Justyna Tawicka.

Gdybyśmy chcieli z fragmentów wszystkich pańskich ról stworzyć jednego bohatera, jak pan myśli, jaki byłby to człowiek?

Reklama

Daniel Olbrychski: - Nie mam pojęcia... Właściwie to ja sam, z każdym rokiem, jestem inny. W życiu cały czas czegoś ubywa, a czegoś przybywa. Nie tylko kilogramów... Chociaż ważę właściwie tyle, ile ważyłem w "Potopie".

Sekret tkwi w ćwiczeniu "scyzoryków".

- Tak! (uśmiech) Wyjaśnijmy niewtajemniczonym, że "scyzoryki" są rodzajem skłonów, których codziennie rano staram się wykonać minimum 30! Ruch i wysiłek fizyczny to zresztą enzymy szczęścia.

Czy po 50 latach pracy na scenie jest pan w stanie powiedzieć, co jest najpiękniejszego w zawodzie aktora? Co daje panu w tym zawodzie szczęście?

- Każda rola pozwala na poszukanie w sobie nowych elementów, zastanowienia się nad światem, nad sobą i nad stosunkiem do innych ludzi. To dlatego ten zawód jest taki piękny. A lata uprawiania go powodują, że ma się umiejętność nie tylko poszukiwań, ale również pewien dar przekazania tego widowni - we właściwy sposób. Innymi słowy: przed kamerą, na scenie, trzeba umieć powiedzieć "kocham cię" do partnerki tak, by wzruszyć siedzącą pięćdziesiąt metrów dalej kobietę.

Czy pan jako wybitny aktor przyznaje sobie prawo do popełnienia błędów?

- To jest zawód nieustających pomyłek. Na każdej próbie popełnia się błędy. Wtedy mądry reżyser je koryguje. Często nawet rezultat końcowy, o którym marzymy, żeby był bliski ideałowi, może okazać się porażką.

Która z tych porażek zapadła panu w pamięć najbardziej?

- Miałem raz w życiu coś takiego... Widziałem w Grecji sztukę "Schody" - o podstarzałych gejach. Wydawała mi się wzruszająca i śmieszna. Przetłumaczyliśmy ją w Polsce, wyprodukowaliśmy z Genem Gutowskim i zagraliśmy z Radziwiłowiczem. Wydawało się, że po tylu latach grania, to będzie sukces. Ponieśliśmy klęskę, nie udało się...


Podobno bywają klęski, w których drzemie ukryte zwycięstwo.

- Klęski to są klęski. Trzeba się wtedy umieć podnieść. Nie znam boksera, poza Rocky Marciano, który by parę razy nie wylądował na deskach i nie znam jeźdźca, który by nie spadł z konia. To jest wliczone w nasze życie, nie tylko w nasz zawód.

Co by pan dzisiaj powiedział tamtemu sobie sprzed 50 lat? Jaką by pan dał radę jako aktorowi?

- Keep it - tak trzymaj!

Czyli od samego początku wszystko szło po pana myśli?

- Skąd! W pierwszych filmach wcale się sobie nie podobałem! Wie pani skąd się to bierze...? Z próżności. Nam wszystkim wydaje się, że jesteśmy piękniejsi, mądrzejsi, zdolniejsi. Zobaczenie siebie po raz pierwszy na ekranie było dla mnie wstrząsem.


A jak jest w takim razie teraz?

- Teraz już się do siebie przyzwyczaiłem. Jestem, jaki jestem. Gdy oglądam materiały, patrzę na siebie już bardziej chłodno i profesjonalnie. W tym zawodzie nie można za bardzo siebie analizować. Zostawmy to dobrym reżyserom.

Na koniec, jak pan myśli - czy gdyby pokusić się o stworzenie profilu psychologicznego Daniela Olbrychskiego, byłaby to dusza bardziej rogata czy bardziej romantyczna?

- Jedno nie wyklucza drugiego. Czasami byłaby też strasznie sentymentalna i zamknięta w sobie, czasami zbyt poważna, a czasami błazeńska. Dlatego ciekawią mnie różne role. To jest taki zawód, który próbuje kompletnie opowiedzieć o człowieku. Można dowiedzieć się wiele o sobie i przekazać to innym. Dlatego kocham ten zawód już od 50 lat.

Które role Daniela Olbrychskiego są najlepsze? Sprawdź naszą listę! Kliknij po więcej!

Najlepsze z najlepszych. Niezapomniane role Daniela Olbrychskiego.

Rafał Olbromski
Pierwsza główna rola Daniela Olbrychskiego - w "Popiołach" (1965) Andrzeja Wajdy, gdzie wcielił się w postać młodego szlachcica Rafała Olbromskiego. Ówczesnego studenta pierwszego roku łódzkiej filmówki polecił Wajdzie rektor Jan Kreczmar. "Panie Andrzeju! Pan nie ma co chodzić i patrzeć na drugi, trzeci rok. Na pierwszym roku mam chłopaka stworzonego do tej roli. Nawet nazwisko ma podobne" - brzmiała rekomendacja. - Gdybym nie trafił wtedy do Wajdy, i nie zagrał w "Popiołach", to nie byłbym dziś w tym samym miejscu. Stałem się wtedy jednym z najpopularniejszych aktorów europejskich - uważa dziś Olbrychski.


Andrzej Kmicic
W "Potopie" (1974) Jerzego Hoffmana Olbrychski stworzył kreację daleko wykraczającą poza stereotypy filmu kostiumowego. "Wiedziałem, że muszę zrobić z siebie kulturystę, ponieważ widz zna z lektury tę wspaniałą postać i marzy o tym, żeby prezentowała się jak najlepiej. Musiałem zadbać o wspaniale muskuły, dobrze jeździć konno, nauczyć się fechtunku" - opowiadał o roli Andrzeja Kmicica. Po premierze "Potopu" nie szczędzono aktorowi słów zachwytu, czego wymiernym dowodem była nagroda dla najlepszego aktora na festiwalu w Gdańsku; sam film zyskał wielką popularność i był nominowany do nagrody Oscara. W 2007 roku sceny walki Kmicica z Panem Wołodyjowskim wyróżniona została Złota Kaczką w kategorii "najlepszy pojedynek w historii polskiego kina".


Wiktor Ruben
Lata 70. zakończyły się dla Olbrychskiego kolejną wspaniałą kreacją. Była to rola Wiktora Rubena w "Pannach z Wilka" (1979) - filmie opartym na prozie Iwaszkiewicza i reżyserowanym przez Wajdę. W tej roli, przez wielu uważanej za najlepszą w karierze aktora, wspiął się na szczyty aktorskiej subtelności, jako bohater naznaczony poczuciem niespełnienia, poszukujący straconego czasu. "Panny z Wilka" otrzymały nominację do Oscara, jednak przegrały rywalizację o statuetkę Akademii z obrazem Volkera Schlöndorffa "Blaszany bębenek", z której jedną z głównych ról zagrał... Olbrychski.


Jan Broński
Mimo że grywał wcześniej w zagranicznych produkcjach, międzynarodową karierę zaczął Olbrychski dopiero w 1979 roku pełną romantyzmu rolą Jana Brońskiego w nagrodzonym Złotą Palmą i Oscarem filmie Volkera Schlöndorffa "Blaszany bębenek" według prozy Güntera Grassa. "Ta słowiańska harfa, odkryta przez Wajdę, wydaje równie piękne tony w rękach Volkera Schlöndorffa" - napisał po premierze obrazu jeden z francuskich krytyków. W kolejnych latach polski aktor pojawiał się u tak cenionych artystów, jak: Claude Lelouch, Joseph Losey, Philip Kaufman czy Nikita Michałkow; na planie partnerowali mu zaś: Michel Piccoli, Isabelle Hupert, Marina Vlady, Leslie Caron, Hanna Schygula, czy takie legendy kina jak Burt Lancaster i Simone Signoret.


Dyndalski
W obsadzie "Zemsty" Andrzeja Wajdy znaleźli się najlepsi polscy aktorzy. Wystarczy rzut oka na listę nazwisk - Andrzej Seweryn, Katarzyna Figura, Janusz Gajos, Roman Polański - by zrozumieć, że tekst Fredry trafił na wybitnych interpretatorów. Nietuzinkowego aktora poznać można jednak także wtedy, kiedy z wyczuciem potrafi odgrywać drugie skrzypce. Dyndalski w wykonaniu Daniela Olbrychskiego okazał się na tyle wyrazistym bohaterem, że Polska Akademia Filmowa nie miała wątpliwości, komu przyznać Orła dla najlepszego aktora drugoplanowego.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Daniel Olbrychski | dusić | dusza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy