Reklama

Dorota Kolak: W emocjach bywam skrajna

Aktorka o czarującym uśmiechu i ujmującym sposobie bycia. Przez wiele lat znali ją głównie bywalcy Teatru Wybrzeże, dziś kojarzą i cenią miliony Polaków. W kinach Dorotę Kolak oglądamy w "Narzeczonym na niby", a w telewizji m.in. w "Barwach szczęścia".

Aktorka o czarującym uśmiechu i ujmującym sposobie bycia. Przez wiele lat znali ją głównie bywalcy Teatru Wybrzeże, dziś kojarzą i cenią miliony Polaków. W kinach Dorotę Kolak oglądamy w "Narzeczonym na niby", a w telewizji m.in. w "Barwach szczęścia".
Dorota Kolak za rolę w filmie "Zjednoczone Stany Miłości" otrzymała nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą (2016) /AKPA

Gdzie się pani ukryła, zanim zobaczyliśmy panią w "Barwach szczęściach", "Przyjaciółkach", a nieco wcześniej w "Przepisie na życie"?

- Myślę, że 20 lat temu nie byłam gorszą aktorką, tylko mieszkałam w Gdańsku. A wtedy mało który reżyser sięgał po ludzi spoza Warszawy. Zatem robiłam swoje, ale na Wybrzeżu. Proste.

Jak to jest, że w serialach gra pani kobiety chodzące "po słonecznej stronie ulicy", a w teatrze jest specjalistką od postaci mrocznych?

- W filmach też się mnie obsadza w rolach pokręconych bohaterek. Ale czy może być większy komplement dla aktora, jeśli usłyszy, że jego emploi jest tak pojemne? Oczywiście muszę się bacznie przyglądać szufladom, żeby nie dać się w nich zamknąć. Dbam o różnorodność.

Reklama

- Ostatnie wakacje zaowocowały czterema filmami i czterema odmiennymi rolami. Zagrałam w komedii romantycznej Bartka Prokopowicza "Narzeczony na niby", czyli w czymś, w czym nigdy nie próbowałam sił. Dostałam małą komediową rólkę w filmie Michała Rogalskiego "Gotowi na wszystko. Exterminator". Skończyłam też dwa filmy z Kingą Dębską ("Plan B", "Zabawa, zabawa") - w tym jeden duży, w którym gram alkoholiczkę. Zatem byłam kobietą porzuconą, uzależnioną, panią, która prowadzi chór i szaloną matką.

A jaka jest pani naprawdę?

- Też bardzo różna, jak typowy zodiakalny Bliźniak. W emocjach bywam skrajna: często wpadam z euforii w melancholię.

Przypomni pani ten największy dół, rozczarowanie, z którym długo nie mogła sobie poradzić?

- Wielka wpadka zdarzyła się zaraz na początku mojej pracy w teatrze w Kaliszu. Byłam młodziutka, rok, może dwa po studiach, kiedy dostałam wymarzoną rolę szekspirowskiej Julii. I to była kompletna klęska. Pamiętam, że pomyślałam wtedy: "Czy to początek pasma niepowodzeń?".

Kiedyś grała pani tylko w teatrze, a jakiś czas temu nastąpiła eksplozja ról telewizyjnych i filmowych.

- Niezbadane są wyroki niebios. Nawet by mi do głowy nie przyszło, że życie tak się potoczy. Asekuracyjnie szykowałam się już na emeryturę. Jestem nauczycielem akademickim na wydziale wokalno-aktorskim, przygotowuję przyszłych śpiewaków operowych i aktorów musicalowych. Wiedząc, że aktorka w moim wieku będzie miała coraz mniej pracy, zrobiłam habilitację, wcześniej doktorat, i uczę.

Nie niepokoiły pani nigdy kwestie urody? Przepraszam, że dotykam tematu uważanego za drażliwy - nie boi się pani zmarszczek?

- Mam je do obejrzenia w każdym filmie. Ale że zarabiam twarzą i oprócz ról babć zdarzają mi się matki, zajęłam się tym. Nieskalpelowo. W lodówce trzymam zapas maseczek kosmetycznych i co drugi dzień znajduję 15 minut, żeby z nimi poleżeć. Myślę sobie, że gdybym się za bardzo poprawiała, mój środek miałby 60 lat, a opakowanie 40. Tę dysharmonię byłoby widać. Być może propozycje fajnych ról dostaję właśnie dlatego, że wyglądam tak, jak wyglądam.

Dzieciństwo spędziła pani w samym sercu Krakowa. Przy Rynku?

- W kamienicy na Sławkowskiej, odchodzącej od Rynku. Do domu wchodziło się przez piękną starą żelazną bramę. Była drewniana klatka schodowa z rzeźbionymi poręczami, na którą wychodziły okna mieszkań, głównie kuchni. Kiedy wracałam ze szkoły, od razu wiedziałam, co jest u sąsiadów na obiad. A przed świętami na schodach czuło się nutę pomarańczy. W czasach mojego dzieciństwa to nie była codzienność. Na parterze mieściła się pracownia analiz lekarskich, były więc i zapachy leków. Między nie wdzierała się woń pastowanych podłóg, a na moim trzecim, ostatnim piętrze unosiła się charakterystyczna woń strychu...

Dzieciństwo kojarzy się pani głównie z zapachami?

- Teraz to sobie uświadomiłam. W pamięci pozostały mi nie tylko obrazy...

Rodzice związani byli ze środowiskiem artystycznym?

- Tak, choć artystami nie byli. Mama, absolwentka krakowskiej AWF, prowadziła na uczelni zajęcia z tańców ludowych. Myślę, że robiła to uroczo, bo jest cudowną kobietą. Tata pracował jako kierownik techniczny w Teatrze Bagatela, później w Starym Teatrze, więc jako dziecko mogłam przychodzić na próby. Mama za swój obowiązek uważała pokazać mnie i siostrze wszystkie muzea Krakowa. Umiałyśmy też wyrecytować na pamięć, co jest na kurtynie Siemiradzkiego (w Teatrze Słowackiego - red.) - po kolei wszystkie muzy i to, czym się zajmują. Miałam może pięć lat, kiedy mama uznała za stosowne zaprowadzić mnie na "Wesele". Do dziś mam w oczach sceny z widmem Jakuba Szeli i Isią. Byłam dzieckiem z wybujałą wyobraźnią. Gdy poszłam do teatru na "Chatę wuja Toma", z wrażenia wróciłam do domu z gorączką.

Takie dzieciństwo musiało zaowocować studiami aktorskimi...

- Niekoniecznie. Obie z siostrą skończyłyśmy szkołę muzyczną, więc być może, gdybym miała większy talent, zostałabym pianistką, a siostra flecistką. Ale zostałyśmy aktorkami. Dzieciństwo miałyśmy dość trudne. Inne dzieci szły na podwórko, my z Beatą musiałyśmy ćwiczyć.

Studia w Szkole Teatralnej były dla pani frajdą? Zaczęło się prawdziwe studenckie życie?

- Byłam pracusiem, nie za bardzo udzielałam się towarzysko. W dodatku moi rodzice uznali, że skoro mieszkam z nimi, mam obowiązki. A już na pewno nie mogę wracać do domu, kiedy chcę.

Po szkole od razu był pomysł, żeby pracować w teatrze w Kaliszu?

- Będąc posiadaczką czerwonego dyplomu (tzn. z wyróżnieniem - red.), ośmieliłam się pukać do różnych drzwi w Krakowie. Niestety, wszystkie pozostały dla mnie wtedy zamknięte.

Czasem wyróżnienie pomagało zdobyć mieszkanie.

- I dzięki temu mam mieszkanie w Gdańsku. A Kalisz, gdzie pojechałam dzięki mojej pani profesor ze szkoły, okazał się dobrym wyborem. Potem był Gdańsk.

Tam znalazła się pani w artystycznym środowisku.

- Mąż aktor, jego rodzina od pokoleń aktorska... Moja kochana teściowa Sabina Taborska, osoba absolutnie wyjątkowa, jest aktorką. Teść podobnie. Stasio Michalski zrobił wobec mnie i Igora gest niezwykły, bo będąc dyrektorem Teatru Wybrzeże, zaangażował nas. Nie sądzę, żeby to się wszystkim podobało. Musieliśmy bardzo szybko udowodnić, że jesteśmy warci tego miejsca.

Nie ma pani do siebie pretensji, że oddając duszę teatrowi, mniej czasu poświęciła dziecku?

- Mam. Ale tego raczej już nic nie zmieni.

A nie pomyślała pani, że spełniając się na scenie i przed kamerą, była w pełni szczęśliwą mamą?

- Dopiero dziś to rozumiem. Gdybym była sfrustrowana, czas poświęcony Kasi i tak nic by nie dał. A że miałam go mało, wykorzystywałam go intensywnie, co zresztą kiedyś uświadomiła mi córka. Powiedziała: "Ale jak już byłaś, byłaś na całego, totalnie".

W co się bawiłyście?

- Oczywiście, że w teatr, telewizję, wywiady. Kiedyś moja kilkuletnia córeczka postanowiła, że już nie chce opiekunki, że zostanie w domu sama z kotem, a ja na próbę się zgodziłam. Pytam potem: "Co robiłaś, córeczko?". A Kaśka przynosi magnetofon i puszcza taśmę, mam ją zresztą do dziś. Dwie godziny nagrania! Sama sobie udzieliła wywiadu, prowadziła wywiad z kotem i z jakąś piosenkarką po angielsku, którego nie umiała ni w ząb. Czy to dziecko mogło zostać kimś innym?

A teraz występujecie razem w Teatrze Wybrzeże. To nie jest krępujące, odezwać się w pracy: "Mamo", "Córeczko"?

- Zachowujemy się, mam nadzieję, normalnie. Często, jak jej długo nie widzę, nic mnie nie obchodzi, że bufet jest pełen ludzi - musimy się przytulić. A potem, jeśli trzeba coś oplotkować, ona idzie do mojej garderoby albo ja do jej.

Ślub pani córki był niedawno. Pewnie niedługo zostanie pani babcią.

- Mam taką nadzieję. Zięć też jest artystą. Z wykształcenia kontrabasistą, ale teraz głównie zajmuje się komponowaniem muzyki do teatru. Poznali się z Kasią w teatrze. Marcin brał udział w przedstawieniu jako muzyk.

Ostatnio miała pani mocno niegrzeczny wątek w "Barwach...". Pani też czasem w życiu robi coś niegrzecznego?

- (śmiech) Ciągle! Tylko mało się z tym afiszuję.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

Dorota Kolak urodziła się  20 czerwca 1957 r. w Krakowie. W 1980 r. ukończyła krakowską PWST. Po studiach dostała angaż w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Od 1982 r. związana jest z gdańskim Teatrem Wybrzeże. Znamy ją z seriali: "Radio Romans", "Pensjonat Pod Różą", "Barwy szczęścia", "Usta usta", "Przepis na życie" i filmów "Carte Blanche", "Zjednoczone stany miłości", "Konwój", "Narzeczony na niby", "Plan B". Jest siostrą aktorki Beaty Kolak, żoną aktora Igora Michalskiego i mamą Katarzyny Z. Michalskiej, również aktorki.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Dorota Kolak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy