Nazywany "najbardziej warszawskim z warszawskich teatrów". Teatr Kamienica założyło znane aktorskie małżeństwo, Emilian Kamiński i Justyna Sieńczyłło. Po jego śmierci w grudniu 2022 r. teatrem zarządza Sieńczyłło wraz z synem, Kajetanem Kamińskim. Ale choć Kamienica nie narzeka na brak widzów, realnie zagrożone jest jej istnienie. Co dalej z Kamienicą? "Musimy o to walczyć dla naszych pracowników, widzów i sąsiadów. Wszystko albo nic" - mówi PAP Life Justyna Sieńczyłło.
Kiedy zaczęły się kłopoty?
Justyna Sieńczyłło: Pierwsze problemy zaczęły się pojawiać już w 2012 roku, mniej więcej trzy lata po oficjalnym otwarciu teatru. Ale historia Kamienicy zaczęła się znacznie wcześniej, w 2000 roku. Gdy pojawiliśmy się tutaj z Emilianem, wszystko było jedną wielką ruiną. Piwnice zawalone gruzem, zalane, wszędzie były szczury, a wkrótce po rozpoczęciu prac okazało się, że cała kamienica zagrożona była zawaleniem. Jednak mój mąż na podwórku tej kamienicy poczuł, że to jest jego wymarzone miejsce. Nikt nie wierzył w jego wizję, ale my postanowiliśmy, że spróbujemy, w końcu marzenia trzeba spełniać, prawda? Nie było łatwo. Zainwestowaliśmy w to miejsce mnóstwo wysiłku i pracy, każdą wolną chwilę poświęcaliśmy teatrowi. Budowa pochłonęła nasze oszczędności, musieliśmy zaciągnąć kredyt i spieniężyć wszystko, co mogliśmy, aby stworzyć to miejsce. Zagospodarowany i odnowiony dziedziniec, piękna brama wejściowa - tego wcześniej nie było. I kiedy myśleliśmy, że wszystko już idzie w dobrym kierunku, nagle pojawił się ktoś, kto zburzył nasz spokój.
Wróćmy do początków. Skąd wziął się pomysł na prywatny teatr? I dlaczego właśnie w tym miejscu?
J.S.: - To nie był przypadek. Emilian miał pozwolenie na pracownię, od jakiegoś czasu szukał odpowiedniego miejsca. Kiedyś jedna z pań zatrudnionych w Urzędzie Miasta Śródmieście powiedziała: "A po co panu pracownia? Przecież ja od zawsze chodzę na pana spektakle, pan sam je produkuje, przecież pan powinien mieć teatr". Nie była to pierwsza osobą, która wspomniała o tym Emilianowi. Wybitni ludzie, jego mistrzowie mówili mu o tym, że powinien otworzyć swój teatr, m.in. Aleksander Bardini, Janusz Warmiński, nawet Joseph Papp, wielki brodwayowski producent, który pod koniec lat 80. odwiedził Warszawę. Ziarno było już dawno zasiane, a ta urzędniczka przypomniała o tym mojemu mężowi. Zaczęły się poszukiwania odpowiedniego miejsca. Oglądali różne lokale w Śródmieściu, zlikwidowane banki, sklepy, ale ciągle to nie było to. Na końcu trafili tutaj, do kamienicy przy Al. Solidarności 93. Emilian wszedł na podwórko i już nie chciał więcej niczego oglądać. Zobaczył swój teatr w zrujnowanych, zalanych piwnicach. Nie chciał, żeby coś mu dano gotowe, za darmo. Nie chciał budować teatru czyimkolwiek kosztem.
Pani też była zachwycona pomysłem męża?
J.S.: - Początkowo byłam sceptyczna, ale to miejsce ma w sobie magię. Jedyna kamienica w tej części Warszawy, która ocalała z pożogi wojennej, w czasie wojny graniczyła z gettem; tutaj kobiety z grupy Ireny Sendlerowej ratowały żydowskie dzieci i przerzucały je na drugą stronę; w ścianach zachowały się skrytki, w których ukrywała się jedna rodzina, a w czasie Powstania Warszawskiego schronili się powstańcy. Ta historia była dla mojego męża niesłychanie ważna, był warszawiakiem od siedmiu pokoleń, bardzo kochał Warszawę. Ja co prawda urodziłam się w Białymstoku, ale Warszawa, jej historia również jest mi bliska. Jedna z moich prababć brała udział w Powstaniu Warszawskim, była łączniczką w Batalionie Kiliński i zdobywała budynek Pasty. Oboje zakochaliśmy się w tym miejscu.
- Problemem były pieniądze, których ciągle było za mało. Znacznie taniej byłoby zbudować coś od nowa niż remontować tak zniszczoną kamienicę. Ale decyzja zapadła. Założyliśmy fundację, pomagali nam wolontariusze, wspierało nas wielu ludzi dobrej woli, nasi przyjaciele. W końcu Emilian wpadł na pomysł, żeby wystąpić z wnioskiem o fundusze unijne i wydarzył się cud, przyznano je nam. Wtedy bardzo pomogło nam miasto, bo poręczyło weksel. Oczywiście cały czas oboje ostro pracowaliśmy, ja w Teatrze Powszechnym, Emilian w Teatrze Narodowym, jeździliśmy też po Polsce ze spektaklami. Mimo to wizja bankructwa towarzyszyła nam nieustannie. Emilian całe dnie spędzał na budowie, często tam nocował, a jednocześnie obmyślał repertuar.
Kajetan Kamiński: - Mam taki obrazek w głowie - na dziedzińcu pracuje betoniarka, tata wozi cement, obok stoi biurko, tata co chwilę siada i coś pisze. Kiedy byłem mały, nie lubiłem teatru, bo uważałem, że przez to taty nigdy nie ma w domu.
Nigdy nie chcieliście się poddać, odpuścić?
J.S.: - Emilian nigdy. Natomiast przyznaję, że ja miałam takie myśli. Bałam się o jego zdrowie. Mój mąż był tytanem pracy, pisał, adaptował sztuki, reżyserował, grał. Pracował na okrągło i uważał, że nic nie jest w stanie go zniszczyć. My naprawdę borykaliśmy się z niesamowitą ilością problemów. Nikt do końca nie wiedział, jak to wszystko będzie funkcjonowało, uczyliśmy się na własnych błędach. To było ciągłe zastanawianie się: Jak sobie damy radę? Czy podołamy? Czy nasze wizje uda się wcielić w życie?
A do tego teatr zajmuje ogromną przestrzeń. Potrzeba aż tyle?
J.S.: - Zgadza się, to jest prawie 2000 metrów. Ale nie od razu tyle było. To było kawałkami wynajmowane. Całą tę przestrzeń utrzymujemy przede wszystkim ze sprzedaży biletów, to nasze główne źródło zarobku. A przecież ten teatr to nie tylko spektakle, to również wydarzenia o charakterze charytatywnym i społecznym. Od początku istnienia organizujemy spotkania wigilijne i wielkanocne dla osób z problem bezdomności, udostępniamy przestrzeń dla wielu inicjatyw, którym przyświeca idea użytku publicznego, jak np. Przegląd małych form teatralnych MAGIK, swoje miejsce znalazł tutaj również Teatr ON, który tworzą osoby z niepełnosprawnością intelektualną.
Dlaczego pojawiło się niebezpieczeństwo, że możecie stracić teatr? Pojawiły się roszczenia do kamienicy?
J.S.: - Wszystkie dokumenty dokładnie sprawdziliśmy. Hipoteka była czysta, nie było żadnych roszczeń. To jest kamienica z 1893 roku, wybudował ją Michał Róg - bardzo znana postać, mecenas sztuki, ale jeszcze przed wojną, z powodu długów, sprzedał ją państwu. Natomiast trochę bardziej skomplikowana jest własność kamienicy, 65 proc. powierzchni należy do miasta, a 35 proc. do innych członków wspólnoty mieszkaniowej. Powierzchnię na nasz teatr, który zajmuje piwnicę i parter wynajęliśmy zarówno od miasta, jak i od wspólnoty. Kiedy budowaliśmy teatr, funkcjonowało prawo bezprzetargowego pierwokupu, jeżeli ktoś stworzył miejsce od podstaw, tak jak my. Ale niestety, to prawo uległo zmianie w 2016 r.
Wspólnota nie protestowała przeciwko teatrowi? Przychodzą widzowie na spektakle, kręcą się po dziedzińcu...
K.K.: - I tak i nie. W zarządzie wspólnoty były trzy osoby, jedną z nich był tata. W pewnym momencie pojawił się pomysł, że wspólnota razem z miastem zrobią konkurs na sprzedaż strychów, to jest wielka powierzchnia około 1100 metrów. Sądzili, że za te pieniądze wykonają renowację kamienicy. Jeszcze wcześniej, przed tym konkursem, kupno zaproponowano mojemu tacie, zrobił on wyceny i doszedł do wniosku, że jest to zbyt duży wydatek finansowy, na który nie może sobie pozwolić. Na jego decyzję miały również wpływ ekspertyzy budowlane świadczące o złym stanie ścian nośnych. Więc tata oficjalnie podziękował za tę propozycję i wolał skupić się na prowadzeniu Teatru. Został ogłoszony konkurs, wygrała spółka, która za jakiś czas zaproponowała wspólnocie barter. W zamian za przekazanie powierzchni na strychach, zobowiązała się do odnowienia kamienicy. Umowę podpisało dwóch przedstawicieli wspólnoty, a o transakcji nie poinformowano ani Miasta, które miało wtedy około 74 proc. udział we Wspólnocie ani członka Zarządu, czyli ojca.
- Od tego momentu zaczęły się problemy teatru, na początku pojawiły się plotki, że niby oni chcą naprawić windy, a my im nie pozwalamy, co było oczywiście nieprawdą. Potem doszły inne działania, próbowano nas zastraszyć. Oczywiście żaden remont nigdy się nie odbył ani na strychach, gdzie do dziś latają gołębie, ani w kamienicy. Natomiast od lat toczą się procesy sądowe, w tym m.in. sprawa karna, w którą jako oskarżyciel posiłkowy zaangażował się mój ojciec, ale jej rozpoczęcia nie doczekał. W lutym odbędzie się rozprawa apelacyjna w procesie, jakie Miasto wytoczyło przeciwko tej spółce - inwestorowi o unieważnienie umowy dotyczącej sprzedaży strychów. Od wyniku tej rozprawy bardzo wiele zależy. My chcielibyśmy mieć tylko możliwość stania się właścicielem choć części powierzchni teatru, aby mieć pewność, że nic i nikt, żaden inny "inwestor" już nie zagrozi temu miejscu. Wtedy wreszcie będziemy czuć się bezpiecznie.
J.S.: - Decydujący głos w sprawach własności ma wiceprezydent Warszawy, Tomasz Bratek, który nadzoruje sprawy mienia m. st. Warszawy i to jego decyzja przesądzi, czy będzie możliwe zbycie na rzecz teatru pomieszczeń przez niego odrestaurowanych.
Trudno mi sobie wyobrazić, jak możecie przez tyle lat funkcjonować w niepewności, co się wydarzy jutro.
J.S.: - Wszystkie ciosy skierowane w naszą stronę mój mąż brał na siebie, chciał nas chronić, nie mówił mi o wielu rzeczach. Nie brałam udziału w procesach sądowych, nie przeglądałam akt, zawsze słyszałam, że będzie dobrze, że sobie poradzimy. Emilian zachorował na raka płuc, a przecież nigdy w życiu nie zapalił ani jednego papierosa. Konsultowaliśmy się u najlepszych lekarzy, dosłownie wszędzie i każdy mówił, że kluczową przyczyną był ogromny, wieloletni stres.
Myśleliście kiedykolwiek o tym, żeby poszukać innego miejsca na teatr?
J.S.: - Nie, to nigdy nie wchodziło w grę. Za dużo poświęciliśmy. Wszystko, co jest w tych murach, ciągle żywa historia Warszawy, tego się nie przeniesie. Musimy o to walczyć dla naszych pracowników, widzów i sąsiadów. Wszystko albo nic. Ja wiem, że ktoś tak może pomyśleć - przenieście się i nie będziecie mieli kłopotów. Ale czy mamy się poddać i tylko dlatego, że Teatr w tym miejscu przeszkadza interesom jednej osoby?
K.K.: - To jest miejsce zbudowane od podstaw. Jedyny w swoim rodzaju teatr, "najbardziej warszawskich spośród warszawskich teatrów" - jak mawiają o nim widzowie i jak mówiły władze miasta na pogrzebie mojego ojca.
Kto się zajmuje teatrem po śmierci Emiliana Kamińskiego?
J.S.: - Ja jestem od spraw artystycznych, zaś Kajetan zajął się kwestiami administracyjnymi. Dużo nauczył go Emilian.
K.K.: - Teatr był w moim życiu od zawsze, w domu nie mówiło się o niczym innym. Ale tak na poważnie włączyłem się, kiedy zaczęła się pandemia. Nie graliśmy spektakli, był czas, żeby się wszystkiemu przyjrzeć. To jest bardzo poważne przedsiębiorstwo, zatrudniamy blisko 200 osób, rocznie gramy około 700 spektakli. Teraz jest druga po południu, a już zagraliśmy dwa spektakle dla młodzieży, poza tym organizujemy również spektakle wyjazdowe.
Prowadzenie teatru to jest ogromna odpowiedzialność. Chciałeś ją wziąć na siebie?
K.K: - Kiedyś nie, szukałem swojej drogi. Studiowałem kryminologię. Bardzo ciekawy kierunek, który paradoksalnie w teatrze bardzo mi się przydał. Bo tak naprawdę kryminologia to poszukiwanie prawdy. Tata zdawał sobie sprawę, że jest śmiertelnie chory, trzy lata przed swoim odejściem zapytał mnie, czy chciałbym zaangażować się w Kamienicę. Przemyślałem to i po pewnym czasie zdecydowałem, że Teatr Kamienica to również moje miejsce.
J.S.: - Kajetan zaskoczył mnie swoją dojrzałością. Poświęcił ostatnie trzy lata swojego życia teatrowi, jest tutaj non stop, na wszystkich spektaklach, bardzo często nocuje. Tak jak kiedyś Emilian witał widzów, teraz robi to Kajetan. Młodszy syn, Cyprian jeszcze się uczy, studiuje mechatronikę i wspiera nas, bo jest świetny w IT. Pracuje również z nami Natalia, córka Emiliana. Kamienica to jest rodzinne miejsce. Nasze życie po prostu, które stało się też życiem naszych dzieci.
Odpuściła pani swoją karierę aktorską. Nie żal pani kariery?
J.S.: - Niewiele występuję na scenie, bo pochłonęło mnie prowadzenie teatru. Na stałe gram w "Wierze Gran" i to jest niezwykły spektakl. Moja kariera to jest ten teatr. To jest moje ogromne spełnienie, z pełną świadomością dokonałam pewnego wyboru zawodowego. Zawsze kochałam teatr, nie byłam w żadnych agencjach, nie zabiegałam o role filmowe czy serialowe, bo chciałam się realizować w teatrze. Przez 20 lat grałam w najlepszym wówczas Teatrze Powszechnym, pracowałam z fantastycznymi aktorkami i aktorami. Nie czułam niedosytu i widziałam, że mam męża, który nie mieści się w żadnym teatrze, ma tysiąc pomysłów na godzinę, który naprawdę potrafi tytanicznie pracować i nauczy się wszystkiego, czego się tknie.
Czy mąż udzielał pani zawodowych rad?
J.S.: - Emilian miał znacznie większy dorobek zawodowy niż ja, ale nigdy mi niczego nie narzucał.PAP Life:
Jak się poznaliście?
J.S.: - Miałam z Emilianem zdjęcia próbne do filmu "Szaleństwa panny Ewy" w Wytwórni na Chełmskiej. Byłam wtedy nastolatką, Emilian był ponad 16 lat ode mnie starszy, więc w ogóle mnie nie interesował. Zresztą nie zagrałam w tym filmie.
A jak pani trafiła na te zdjęcia próbne?
J.S.: - Od dziecka byłam w szkole baletowej, chodziłam też do klasy skrzypiec w szkole muzycznej. Moja mama, która z zawodu była lekarzem, uważała, że kobieta powinna znać się na muzyce, pięknie się poruszać. Bardzo szybko znalazłam się na scenie, występowałam w różnych orkiestrach. Dobrze śpiewałam, jako nastolatka wygrałam nawet Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Potem zdałam na PWST w Warszawie. Na trzecim roku moja pani profesor wzięła mnie na spektakl do Ateneum i tam zobaczyłam na scenie Emiliana. Był genialny. Potem spotkaliśmy się w spektaklu "Na szkle malowane" w Teatrze Powszechnym, który reżyserowała Krysia Janda. To zresztą była jej pierwsza reżyseria, wzięła Emiliana do głównej roli. Oni całe życie się ze sobą przyjaźnili. Zawsze mówiliśmy, że Krysia była naszą swatką.
Rozmawiała pani z mężem, jak teatr będzie funkcjonował, kiedy jego nie będzie?
J.S.: - Nigdy nie było takiej rozmowy wprost, o tym rozmawiał z Kajetanem. Ale gdzieś z tyłu głowy miałam, że coś się może wydarzyć. Przed odejściem Emiliana zaplanowaliśmy repertuar na dwa sezony. Odbyły się premiery nowych spektakli, ale cały czas gramy sztuki, które on wyreżyserował: "Słońce Kopernika", "Metoda na wnuczka", "Niespodzianka", "Wariatkowo sp. z o.o." Pracował niemal do samego końca.
Dlaczego ukrywał, że jest chory?
J.S.: - To była jego decyzja, nie chciał żadnej taryfy ulgowej, współczucia, a jeszcze bardziej nie chciał nikogo martwić. Zależało mu też, by uniknąć zainteresowania mediów jego chorobą. Widać było, że coś mu dolega, ale nigdy nie dał po sobie poznać, jak ciężko jest chory. Pracował na najwyższych obrotach, był pełen zaangażowania, przygotowywał premiery, pisał, adaptował teksty, dwa miesiące przed śmiercią skończył zdjęcia do filmu i serialu Jacka Bromskiego "U Pana Boga w Królowym Moście", w których zagrał jedną z głównych ról.
W grudniu minął rok od śmierci Emiliana Kamińskiego. Przepracowała pani już żałobę?
J.S.: - To wszystko jeszcze przede mną. Cały czas jestem w trybie działania, mam zadania do wykonania - muszę zabezpieczyć teatr. Mnie nie ma, w tym sensie, że się nad sobą nie zastanawiam. Emilian był cudownym mężem i wspaniałym ojcem. Byliśmy małżeństwem przez 28 lat. To był związek pełen pasji, wypełnienia czasu, aż po ostatnią sekundę. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i mieliśmy wspólny cel - aby Kamienica rozkwitała. Teraz ten cel przyświeca mi i naszym dzieciom.
Iza Komendołowicz