Reklama

"Difret": 14-latka porwana, zamknięta i zgwałcona

Hirut wybiega ze szkoły. Ma dopiero 14 lat, niebieską spódniczkę do kostek, fioletowy sweter, warkocze i zeszyt w ręku. Zajeżdża jej drogę kilku mężczyzn na koniach. Za jednego z nich nie chciała wyjść za mąż. Wystarczy, że straci dziewictwo i będzie musiała zostać jego żoną. Zostaje więc porwana, zamknięta, zgwałcona. Straci godność, zyska męża. "Tradycja telefy ma tysiące lat, ale nie jest wyłącznie afrykańskim problemem" - tłumaczy etiopski reżyser, Zeresenay Mehari.

"Po projekcji 'Difret' w Berlinie podszedł do mnie dziennikarz z Bangladeszu i powiedział, że jego kuzynka została uprowadzona. Kiedy po dwóch latach wróciła do domu, przyprowadziła ze sobą dwójkę dzieci. Uciekła od męża, którego nigdy nie chciała. W Pakistanie jest jeszcze gorzej. W Indiach też nie dzieje się najlepiej. Przypadki porwań mają również miejsce w Ameryce Łacińskiej. Z czego to wynika?" - zastanawia się Mehari.

Pije swoją kawę powoli, małymi łykami, z celebracją; i opowiada o krzywdzącej tradycji, problemach, jakie spotkały go podczas kręcenia filmu w Etiopii, przemocy, która nie jest atrakcyjna (nawet w kinie) i talencie Moniki Lenczewskiej - Polki, która widzi lepiej i piękniej; wie, jak uwieść realizmem i ekranową prawdą.

Reklama

Amerykańsko-etiopski dramat "Difret" otrzymał w 2014 roku nagrody publiczności w Sundance oraz na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. Jak to się stało, że film, w którym występują naturszczycy, zdobył tak ważne nagrody? Tego filmu nie byłoby, gdyby nie Angelina Jolie, która sfinansowała jego produkcję. Jolie od lat walczy o prawa kobiet w Afryce i o tym właśnie mówi "Difret". Opisuje nieznaną nam, szokującą tradycję etiopskiej wsi - porywanie z gwałtem w celu poślubienia.

Z Zeresanayem Meharim, reżyserem "Difret", rozmawia Anna Bielak.

Anna Bielak: Opowiadana przez ciebie historia Hirut - czternastolatki porwanej i zgwałconej w imię przyszłego małżeństwa; dziewczynki, która zabija swojego oprawcę w obronie własnej, ucieka, zostaje oskarżona o morderstwo i dzięki wsparciu prawniczki i aktywistki Meazy Ashenafi walczy z etiopskim systemem sprawiedliwości o prawo do życia - wydarzyła się w 1996 roku. Minęło niespełna 20 lat. Co w sytuacji etiopskich kobiet zmieniło się od tamtego czasu?

Zeresanay Mehari: - Zmieniło się bardzo wiele, bo etiopski rząd wprowadził poważne zmiany w prawie karnym. Tradycja porywania kobiet jest dziś traktowana jako przestępstwo podlegające karze od pięciu do piętnastu lat więzienia. FGM (Female Genital Mutilation) - okaleczanie narządów płciowych kobiet [opisane m.in. w autobiograficznej powieści "Kwiat pustyni" przez somalijską modelkę Waris Dirie - przyp. red.] również jest dziś uznane za łamanie prawa, nawet jeśli rytualnego obrzezania dopuszcza się matka albo ojciec dziewczynki. Etiopczycy są coraz bardziej świadomi istnienia krzywdzących tradycji i coraz bardziej otwarci na zmianę. Zwłaszcza, że walkę z tradycją wspiera konstytucja, która daje równe prawa kobietom i mężczyznom. Problem polega tylko na tym, że w wielu wioskach nie jest ona respektowana. Panują w nich lokalne prawa i uznaje się je za ważniejsze nawet, gdy stoją w sprzeczności z prawem państwowym. Policja i sądy narzucają ogólny system praw i obowiązków, ale nie zawsze udaje im się zapobiec nieszczęściu. Dużo zmian pojawia się oczywiście wraz z edukacją, dzięki mediom oraz pracy wolontariuszy z organizacji pozarządowych. Etiopia powoli, ale sukcesywnie, staje się krajem przyjaznym kobietom.

Co skłoniło cię do realizacji filmu na temat kobiet walczących o swoje prawa?

- Myślę, że każdy reżyser, który spotkałby na swojej drodze Meazę Ashenafi - prawniczkę poświęcającą się walce o prawa kobiet w Etiopii - zechciałby opowiedzieć światu jej historię. Dla mnie miała ona bardzo osobisty wymiar. Urodziłem się i wychowałem w Etiopii. W wieku dziewiętnastu lat wyjechałem na studia do Stanów Zjednoczonych, ale dobrze znam etiopską kulturę, obyczaje i tradycję, m.in. telefę. To nie sekret, że w Etiopii porywa się i zmusza do ślubu kobiety, które nie wyrażają chęci wyjścia za mąż. Dorastałem w jej cieniu. W mieście się o tym nie mówi, ale w wioskach na prowincjach takie rzeczy dzieją się na porządku dziennym. Zacząłem sobie zadawać pytania. Czy jestem częścią tradycji, która legitymizuje przemoc wobec kobiet? Czy mogę coś zrobić, żeby to zmienić? Nie jestem aktywistą, nigdy nie pracowałem w żadnej pozarządowej organizacji, ale jako reżyser mogę publicznie opowiedzieć się po jakiejś stronie. Moim zdaniem, a sądzę, że mam pełne prawo mówić o swoim kraju i jego obywatelach, panująca w nim tradycja jest zła i powinna zostać zmieniona.

Jakie są korzenie telefy?

- Tradycja telefy ma tysiące lat, ale nie jest wyłącznie etiopskim problemem. Po projekcji "Difret" w Berlinie podszedł do mnie dziennikarz z Bangladeszu i powiedział, że jego kuzynka została porwana. Kiedy po dwóch latach wróciła do domu, przyprowadziła ze sobą dwójkę dzieci. Uciekła od męża, którego nigdy nie chciała. W Pakistanie jest jeszcze gorzej. W Indiach też nie dzieje się najlepiej. Przypadki porwań kobiet mają też miejsce w Łacińskiej Ameryce. Z czego to wynika? Chodzi o walkę o władzę? Kiedy kobiet nie ma w parlamencie, jeśli nie zajmują kierowniczych stanowisk, nie funkcjonują w rolach autorytetów, zawsze będą traktowane jak przedmioty - handlowych transakcji lub męskiego pożądania. A mężczyźni nie doczekają się kary, bo sami wymyślili tradycję, która legitymizuje ich zachowanie i dzięki której czerpią rozkosz z samowolki. Trudno mi powiedzieć, jak to wszystko się zaczęło. Większym problemem jest fakt, że nie chce się skończyć. Najtrudniej jest zmienić społeczną mentalność, a to od niej wszystko zależy. Musimy się uczyć równości - nie liczbowej, ale jakościowej. Mniej kobiet ma dostęp do edukacji, ale jestem też w stanie wyobrazić sobie klasę, w której na trzydzieści uczennic będzie tylko dwóch uczniów. Jeśli jednak myślenie o kulturze się nie zmieni, tych dwóch chłopców przyjmie pozycję liderów, a żadna dziewczynka nie wpadnie na pomysł, że wcale nie musi tak być.

Powiedziałeś, że miasta stają się przyjaźniejsze dla kobiet. Jak jest na wsiach? Mieszkańcy prowincji wiedzieli, o czym kręcicie film?

- Tak, sądzili jednak, że traktujemy rytualne porwania jako ciekawy temat, a nie problem, który staramy się pokazać światu i jakiego chcemy się pozbyć. Brali nas trochę za etnografów. Porwania są dla nich częścią tradycji jak rytualne tańce. To mnie jednak nie zaskoczyło. Najbardziej poruszyło nas odkrycie, że większość tych osób nigdy nie widziała siebie ani na ekranie ani na fotografii. Kręciliśmy zwykle dwiema kamerami, więc miałem do dyspozycji dwa monitory poglądowe. Zawsze pozwalałem ludziom stawać sobie za plecami i śledzić akcję na ekranach. Kiedy dostrzegali na nich kogoś znajomego śmiali się i klaskali. Ich radość była nieprawdopodobna! Wołali tego, kto stał przed kamerą, żeby przyszedł zobaczyć samego siebie, ale kiedy on wychodził z zasięgu obiektywu, znikał też z monitorów, co wywoływało kolejną falę zaskoczenia. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem.

Wcześnie wyjechałeś do Stanów Zjednoczonych. To na pewno w ogromnej mierze zmieniło twoją perspektywę postrzegania afrykańskiej tradycji i mieszkańców wiosek, do których nie dotarła edukacja.

- Miałem dużo szczęścia, że udało mi się skończyć szkołę filmową w Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu w branży filmowej zacząłem pracować w Los Angeles - mieście, które oferuje filmowcom szereg możliwości. Imałem się różnych zajęć, pracowałem w telewizji i na planach filmowych, kręciłem teledyski i reklamy. Do Etiopii wróciłem w 2003 roku i już wtedy chciałem nakręcić tam film. Na miejscu zdałem sobie jednak sprawę z tego, że nie mam tam żadnej infrastruktury, w ramach której mógłbym pracować. Bez wsparcia nie miałbym szans zrobić tego, co chciałem. W pierwszej kolejności musiałem opanować rzemiosło scenografa, oświetleniowca, kostiumografa, location managera itp. i wykroczyć znacznie poza kompetencje reżysera i scenarzysty. Uczenie się tego wszystkiego zajęło mi sporo czasu.


Historia Meazy i Hirut wpadła ci w ręce dwa lata później, w 2005 roku.

- Tak, i od razu poczułem, że chcę ją przenieść na ekran, ale nie tylko po, by pokazać ją Etiopczykom, ale widowni na całym świecie. Jeśli ma się takie marzenia, trzeba je jednak realizować na światowym poziomie. Standard filmu nie mógł odstawać od produkcji, które pokazuje się na międzynarodowych festiwalach. Sięgnęliśmy po taśmę 35 mm i tym samym "Difret" stał się jednym z czterech filmów nakręconych na taśmie w Etiopii. Byłem też bardzo selektywny w doborze współpracowników. Szukałem ludzi, którzy wspólnie ze mną będą walczyć o to, by jak najlepiej udało się nam opowiedzieć tak trudną historię. Ekipa generalnie była międzynarodowa - pracowali z nami profesjonaliści m.in. z RPA, Kenii, USA i Szkocji. Wszyscy szefowie działów byli jednak z Etiopii. Musiałem mieć ze sobą kogoś, kto znał specyfikę kraju i mógł mi pomagać w terenie. Kamera wzbudzała ogromne zainteresowanie. Wszędzie, gdzie pojawiała się ekipa, pojawiało się też dwa tysiące gapiów.

W ekipie miałeś też Polkę - operatorkę Monikę Lenczewską, absolwentkę Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach oraz Wydziału Operatorskiego American Film Institute w Los Angeles.

- Monikę Lenczewską polecił mi przyjaciel. Szukałem kogoś, kto będzie umiał opowiadać obrazem w nietypowy sposób - szorstki i ostry. Zależało mi na operatorze, który będzie umiał dostrzec i stworzyć fakturę obrazu. Nie będzie się bał, że zrobi się ciemno i niektóre ujęcia będę niedoświetlone lub odwrotnie, nie będzie marudził, że inne są prześwietlone. Nie chciałem pracować z kimś, kto chodzi utartymi ścieżkami. Kiedy zobaczyłem zdjęcia Moniki Lenczewskiej momentalnie poczułem, że ona jest kimś, kogo szukam. Priorytetem jest dla niej historia, a nie własny styl. Szuka jej i umie na poziomie wizualnym oddać jej charakter. Jest artystką, ale i doskonałym rzemieślnikiem, więc umiała znaleźć równowagę między poetyką obrazu a dynamiką narracji. Nie dokumentowała rzeczywistości, ale i nie osuwała się w zbędny artyzm.

Nie chciałeś artyzmu, mam wrażenie, że nie szukałeś też sensacji. W filmie pojawia się wiele sekwencji, które ocierają się o kino gatunkowe - np. pościg na ulicy. Ale ty mu się nie przyglądasz, ucinasz scenę.

- Taki pościg nie jest w Etiopii żadną atrakcją. Chciałem pokazać codzienność i nie zamierzałem jej ubarwiać gatunkową konwencją. Poza tym nie chciałem pokazywać przemocy jako czegoś niezwykłego. Zależało mi, żeby pokazać ją jako coś powtarzalnego i w tej powtarzalności zwyczajnego, oswojonego, nie zwracającego już na siebie uwagi. Poza tym, kiedy pokazuję coś, na co sam na pozór nie zwracam uwagi, to ty o tym mówisz, wyobrażasz sobie, co wydarzyło się dalej. A potem zaczynasz czuć emocje, które mogli czuć bohaterowie. A ja dostaję dokładnie to, czego chciałem - twoje uczestnictwo w historii, jaką opowiadam.


"Difret" jest bardzo realistyczny, wizualnie minimalistyczny, ale nie jest chłodny. W zdjęciach Moniki Lenczewskiej jest mnóstwo energii i ciepła.

- Bardzo mało jest w filmie muzyki. Styl gry aktorskiej jest bardzo powściągliwy, choć kamera zawsze jest wśród ludzi i kiedy tylko jest to możliwe, portretuje ich w bliskich planach. Zależało mi na realizmie i autentyzmie. Chciałem zbliżyć się do bohaterów i historii w jak największy sposób, bo wydaje mi się, że wiele opowieści wpada nam jednym uchem i wypada drugim. Łatwo się dystansujemy, kiedy dane sytuacje nie miały miejsca w naszej okolicy albo nie dotknęły bliskich nam osób. Rok w rok około trzydziestu procent młodych kobiet jest porywanych i zmuszanych do ślubu. Widzimy prawdziwych ludzi? Nie sądzę. W głowie mamy statystyki, które nas nie obchodzą. Kiedy jednak pokażę ci twarz i tym gestem sprawię, że kogoś poznasz i coś z ową osobą przeżyjesz, wspomnienie tego doświadczenia z tobą zostanie - zabierzesz je do domu.

Film porusza mnóstwo kwestii, które wymagają przedyskutowania. Mnie jest łatwo o nich rozmawiać, bo rzeczywiście - nie mam z nimi nic wspólnego. Jak przebiegały twoje rozmowy z Etiopczykami?

- Kiedy podejmuje się tak trudny temat trzeba się powstrzymać od oceniania, wytykania ludzi palcami i wydawania pochopnych sądów. Trzeba umieścić problem w naturalnym dla niego kontekście i przyjrzeć mu się z różnych stron. Nie wolno kogoś z góry skreślić, bo wierzy w idee przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nie każdy potrafi odróżnić dobro od zła, ale może dlatego, że nigdy nie wystawił nosa poza swoją wioskę i nie wie, że w miastach karze się zachowanie, które na wsi jest gloryfikowane? Musiałem zrozumieć te zależności i nauczyć się poruszać wśród ludzi, którzy myślą zupełnie inaczej, niż ja. Zwłaszcza, że "Difret" nie miał być filmem o mnie, ale o nich - o Etiopczykach i o dwóch kobietach, które starają się znaleźć swoje miejsce w silnie patriarchalnym społeczeństwie.

Musiałeś zakwestionować swoją wiedzę, zapomnieć o filozofii życiowej i przekonaniach.

- To było szalenie trudne! Pracę na planie poprzedziły trzy lata przygotowań i często moje zachodnie wykształcenie dawało o sobie znać pod postacią frustracji i pytań: Jak coś takiego jest w ogóle możliwe?! Wraz ze spokojem przychodziła jednak decyzja, że muszę wysłuchać tych ludzi, dać im się wytłumaczyć.

Tradycja jest postrzegana jako coś krzywdzącego nie tylko w Etiopii i nie tylko wtedy, kiedy bierzemy pod uwagę kwestie kobiece. Z jednej strony jej nie chcemy, z drugiej nie umiemy żyć bez korzeni. Jak zmienić tradycję, by nie krzywdziła, ale dawała nam poczucie bezpieczeństwa i ciągłości pokoleniowej?

- Tradycje ewoluują, kiedy ludzie mają dostęp do edukacji, mediów, w jakich panuje wolność słowa i do różnych kultur. Mieszkam w Ameryce od osiemnastu lat, ale utrata etiopskich korzeni jest ostatnią rzeczą, jakiej chcę. Codziennie walczę o to, żeby zachować i ochronić pewne elementy tradycji, w jakiej zostałem wychowany. Mam syna, któremu chciałbym ją przekazać jednocześnie chroniąc go przed tym, co w niej krzywdzące. Tradycja musi być kompatybilna z powszechnie panującym prawem. Sądzę, że ludzie będą się tego uczyć. Żadna kultura nie jest zła, ale każda wymaga ciągłych redefinicji. Musimy się nauczyć rozmawiać o świecie, który sami dla siebie tworzymy.

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy