Dariusz Kamys: Bez prób, za to z humorem
Gdy w telewizji królowały „Dynastia”, „Santa Barbara” i „Moda na sukces”, kabaret z Zielonej Góry postanowił się z tego pośmiać i śmieje się do dziś.
Jonathan Owens ma miliony. Ma też trójkę dzieci, które chętnie uszczuplają tę fortunę. W jego rezydencji w Los Angeles pojawia się też wiele innych osób, które chciałyby coś uszczknąć z majątku. Tak w zarysie wygląda fabuła "Spadkobierców", serialu, który powstał lata temu w małym klubie studenckim, a dziś robi furorę w telewizji. O kulisach produkcji rozmawiamy z jej współtwórcą Dariuszem Kamysem.
Ma pan świadomość, że już prawie ćwierć wieku robicie "Spadkobierców"?
Dariusz Kamys: - Ile? Pierwszy odcinek zrobiliśmy w 1993 r. No tak! Czas biegnie szybciej, niż się spodziewałem.
Pamięta pan pierwsze odcinki?
- Były zawiązaniem akcji. Pojawiały się jeszcze wtedy postaci, których już nie ma. Np. Jonathan Owens miał sekretarkę Lindę, z którą romansował, był też jego wróg Frank Dealay. Na początku nakreślaliśmy sytuację i wchodziliśmy w tę hollywoodzką konwencję. A trzeba wiedzieć, że graliśmy wtedy w lumpeksowych strojach w malutkim klubie studenckim "Gęba", który bardziej przypominał salkę katechetyczną niż klub. Zderzenie wielkiego świata z siermiężnymi warunkami dawało efekt komiczny.
Czemu kabareciarze lepiej się sprawdzają w improwizacji niż aktorzy?
- Aktorzy mają większe obciążenie, czują, że muszą się sprawdzić. Traktują to jako aktorskie wyzwanie, stąd napięcie i nerwy, przez to ciężko im się gra. Natomiast kabareciarze nie mają tego obciążenia. Druga sprawa, że pomaga własne towarzystwo. My się wszyscy dobrze znamy, spotykamy się często z okazji różnych kabaretonów. Do tego w naszym środowisku, w odróżnieniu od aktorskiego, nie ma niezdrowego poczucia rywalizacji.
- À propos gości, to ciekawe, że najlepiej wypadają ci, którzy w ogóle nie mają nic wspólnego ze sceną. Np. Przemysław Saleta, który dostał rolę dizajnera, wiedział, że to nie jego bajka, nie czuł żadnej presji i po prostu się bawił.
Pan tylko raz wystąpił w tym serialu.
- Stwierdziłem, że się do tego nie nadaję. To wynika chyba z tego, że mężczyźni, a ja na pewno, mają ograniczoną podzielność uwagi. Niby w trakcie nagrania niewiele już ode mnie zależy, bo artyści wychodzą na scenę i robią swoje. Ja jednak i tak czułem odpowiedzialność za całość, więc kiedy wyszedłem na scenę, było tego dla mnie za dużo. Wypadłem tak sobie. Ale nie żałuję, że nie gram. Lubię siedzieć pod sceną, patrzeć na kolegów. Zabrzmi to nieskromnie, ale uwielbiam "Spadkobierców". Zawsze się chichram, zawsze mnie bawią, strasznie lubię te postaci, są dla mnie troszeczkę jak członkowie rodziny. Robert Górski to jest Góral, którego znam, ale George to konkretna postać, którą kojarzę z całym bagażem jego zachowań, jego osobowością, historią życia. Tak samo Billy, Dorin, Ken. Oni w mojej wyobraźni funkcjonują jako ktoś konkretny, żywy.
Mówi się, że aby improwizacja się udała, musi być dobrze przygotowana.
- Nieprawda. Kiedyś spotkałem się z Edwardem Dziewońskim, Krzysztofem Kowalewskim i Andrzejem Kopiczyńskim. Korzystając z okazji, zaproponowałem im udział w "Spadkobiercach". Gdy opowiedziałem o naszej formule, powiedzieli to, co pani. Ale u nas im mniej sobie człowiek zaplanuje, tym lepiej. Zarys fabuły oczywiście musi być przygotowany, czyli mamy temat scenki, wiemy, kto z kim gra, jaki jest konflikt, do czego to ma doprowadzić. I tyle. Aktorzy nie są w żaden sposób przygotowywani.
Czy artyści wciąż pana czymś zaskakują?
- Oczywiście. Kilka razy spłakałem się ze śmiechu. Ostatnio, kiedy Jonathan uznał, że George i Billy powinni opuścić dom, ponieważ liczba toalet jest za mała w stosunku do liczby osób w rezydencji. No i jest scena, w której Dorin, siostra George’a, robi przytyk, że teraz ten pewnie się stoczy w alkohol. A Góral na to: - Piłem i będę pił, czy mi się to podoba, czy nie. To było cudowne. Arturowi Andrusowi, czyli Jonathanowi, też łzy płynęły ze śmiechu. Takich rzeczy jest mnóstwo. To są momenty, za które kocham ten serial.
Wspomniał pan o Robercie Górskim. Ktoś go kiedyś porównał do walca, przy którym nikt nie ma szans.
- Na początku tak było. On mi czasami przypomina rozpędzonego odyńca. Góral wychodzi na scenę i nie ma wątpliwości - zmiecie wszystko, co mu stanie na drodze, ale w pozytywnym sensie tego słowa. To jest taki absolutny prawdziwek! Ja w ogóle mam słabość do Górala. On nie musi wiele mówić, żeby mnie rozbawić, ale gdy jeszcze wyskakuje z takimi tekstami... Dla mnie to nowe wcielenie Jerzego Dobrowolskiego, to jest taki trochę typ. A Dobrowolskiego kochałem miłością bezgraniczną.
Iwona Leończuk