Daniel Olbrychski: Nie chce mi się już udawać
Jest legendą. Znają go w Paryżu, Moskwie i Hollywood. Ale nie robi to na nim większego wrażenia, bo najlepiej czuje się nad Wisłą. Ma słowiańską duszę i potrafi się z niej głośno śmiać!
Jakiś czas temu mówił pan, że jest fanem "Świata według Kiepskich", ale chyba nie umiałby odnaleźć się w tej konwencji. Tymczasem już niebawem zobaczymy pana w odcinku "Moby Dick". Skąd ta zmiana?
Daniel Olbrychski: - Ten serial to niesłychanie ciepły, ale wspaniale złośliwy obraz Polski. Tej głupoty, zaściankowości, sprytu, który w gruncie rzeczy nie jest sprytem. I to trzeba umieć grać. Wydawało mi się, że ja nie potrafię się w tym zmieścić. Kiedy zadzwoniono do mnie z pytaniem, czy nie zechciałbym zagrać w jednym z odcinków, i że, jeśli się zgodzę, napiszą dla mnie scenariusz, to powiedziałem - zgoda, z największą przyjemnością! Napisali więc mi rolę szalonego wilka morskiego.
Jak się pracowało panu na planie?
- Przewidziano dla mnie dwa dni zdjęciowe. Na miejscu czekała fantastycznie przygotowana ekipa, nie mówiąc już o aktorach grających główne role. Ale ja też pokazałem im, czym kaczka wodę pije, bo moją scenę nagraliśmy nawet bez próby. Reżyser Patrick Yoka postanowił od razu filmować, więc skupiłem się i wygłosiłem moją kwestię bez pomyłki, a trwała ona prawie 5 minut. Po czym reżyser powiedział: - Bardzo dziękuję, nie musimy powtarzać! (śmiech)
Czyli podobało się panu?
- To jest najwyższe zawodowstwo w sensie szybkości i sprawności realizacyjnej. Wymaga pełnego zaangażowania całej ekipy, od dyżurnych, operatorów, kostiumologów i aktorów, którzy z dnia na dzień muszą nauczyć się dużej ilości tekstów. W filmie amerykańskim nakręcenie takiej ilości scen, jak było tu, trwa tydzień...
Naprawdę?
- Jak są pieniądze, tyle to trwa. Inna rzecz, że aktorzy europejscy, a zwłaszcza polscy, gdzie ograniczenia budżetowe są duże, przyzwyczajeni są do szybszego tempa pracy. Ja się trochę nudzę na planie hollywoodzkiego filmu.
W "Świecie według Kiepskich" spotkał pan wielu dobrych kolegów...
- Z Andrzejem Grabowskim bardzo się lubimy, tak samo z Darkiem Gnatowskim, z którym na zmianę graliśmy Cześnika w "Zemście" w Teatrze Stu w Krakowie.
"Zemsta" to wyjątkowo bliskie panu przedstawienie. Grał pan Cześnika w teatrze, a w ekranizacji Andrzeja Wajdy - Dyndalskiego.
- Właściwie znam wszystkie role na pamięć, nawet Rejenta, chociaż go nigdy nie grałem, ale tyle razy już słyszałem na próbach i przedstawieniach, że zapamiętałem. Fredrowski ośmiozgłoskowiec mam we krwi. Po raz pierwszy grałem Papkina w naszym szkolnym przedstawieniu w liceum im. Batorego w Warszawie. Polonista uznał, że nie będziemy czytali sztuki, tylko ją wystawimy, na użytek szkoły. To był początek lat 60. I ja dostałem Papkina, który jest, według mnie, jedną z najtrudniejszych ról w polskim repertuarze. Klarę zagrała wtedy Ewa Złotowska, którą pamiętamy z fantastycznego dubbingu pszczółki Mai - byliśmy w równoległych klasach. Teraz to dojrzała znakomita aktorka.
Czyli Papkin był pana pierwszą poważną rolą?
- Tak. Wtedy właśnie pomyślałem, że może fajniej będzie jednak zostać aktorem niż sportowcem. (śmiech) Miałem 15 lat, branie u dziewczyn, rozdawałem autografy. Z czasem zacząłem utrzymywać się z aktorstwa, pomagałem nawet finansowo rodzicom. Za dwa występy na żywo w "Studiu poetyckim" i w "Kabareciku" - byli tam też m.in. Witek Dębicki, Agnieszka Fitkau-Perepeczko, Magda Zawadzka - zarabialiśmy po 3 tysiące zł miesięcznie, gdzie, przykładowo, emerytura mojej mamy wynosiła 1200 zł. Gdy nadszedł czas matury, trzeba było zdecydować, co dalej. Wybrałem aktorstwo. Nie dało się więc już kontynuować ani skrzypiec, ani wyczynowego sportu.
Aktorem można być do końca życia, a sportowcem nie...
- Ale z drugiej strony nie brałem udziału np. w mistrzostwach w boksie, w biegach, w szermierce czy w jeździe konnej - a w każdej z tych dyscyplin mógłbym dojść do ścisłej czołówki.
Słyszałam, że w czasach młodości Czesław Miłosz zabiegał o pana mamę? Czy to prawda?
- Poznali się na studiach w Wilnie. Miłosz studiował bodajże prawo. Byli właściwie rówieśnikami. Potem, kiedy był już na emigracji, pisał do mamy listy i było tajemnicą poliszynela, że podkochiwał się w niej i to z wzajemnością. Mijają lata. Rok 1977 czy 1978. Jestem w Paryżu. Kręcę swój pierwszy film z Claudem Lelouchem, gram w sztuce z Gérardem Depardieu. Czesław Miłosz przyjeżdża z Kalifornii do Francji już jako noblista. Podczas wieczorku poetyckiego czytam razem z Romkiem Polańskim jego wiersze... I tam zostałem mu przedstawiony.
Wiedział, że jest pan synem dawnej ukochanej?
- Podszedł do mnie i powiedział: - Panie Danielu, pamiętam pana mamę, piękna dziewczyna z Podlasia. Potem pojechała do Warszawy i niestety wyszła za jakiegoś Olbrychskiego. O, przepraszam! - wszystko to powiedział na jednym oddechu. (śmiech) Wziął potem ode mnie numer telefonu do mamy i kiedy przyjechał po raz pierwszy po latach do Polski, zadzwonił do niej jeszcze z lotniska.
Jak wygląda pana zwykły dzień? Ma pan swoje codzienne rytuały?
- Ćwiczenia. Bo jeśli rano, jeszcze nawet leżąc w łóżku, nie poćwiczę brzuszków, kociego grzbietu i rozciągania, to skarpetek nie założę. (śmiech)
W "Hamlecie" Szekspira Poloniusz mówi do swojego syna: "Najważniejsze, byś zawsze był wierny samemu sobie i (...) byś innym też nie kłamał". To o panu? Pan zawsze jest sobą.
- Wie pani, aktorzy, tacy dość spełnieni jak ja, są już tak zmęczeni graniem różnych postaci, że w życiu nie chce się im już więcej udawać.
Rozmawiała Marzena Juraczko.