Reklama

Co drugi scenariusz wyrzucam

- Połowę scenariuszy wyrzucam, bo nie działają, albo są za długie, albo nie są prawdziwe - mówi Petr Zelenka, czeski scenarzysta, dramaturg, reżyser kultowych już "Guzikowców", autor scenariusza "Samotnych", autor sztuki "Oczyszczenie" wystawianej w krakowskim Starym Teatrze.

- Połowę scenariuszy wyrzucam, bo nie działają, albo są za długie, albo nie są prawdziwe - mówi Petr Zelenka, czeski scenarzysta, dramaturg, reżyser kultowych już "Guzikowców", autor scenariusza "Samotnych", autor sztuki "Oczyszczenie" wystawianej w krakowskim Starym Teatrze.

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: Jest pan i reżyserem filmowym, i jurorem festiwali filmowych, i widzem - jaki jest dla pana wyznacznik dobrego filmu?

Petr Zelenka: - Dla mnie najważniejsze jest, żebym po obejrzeniu filmu chciał spotkać się z autorem scenariusza albo z reżyserem. Tak samo jest z książkami. Jeżeli chciałbym się spotkać z autorem, po tym poznaję, że to fajna książka lub film.

Co powinien zrobić twórca filmu, żeby jego widzowie chcieli się z nim spotkać, żeby odniósł sukces?

- Sukces to jedna rzecz, a zrobić film, który jest specjalny to coś innego. Nie każdy odniesie sukces. Trzeba przestrzegać reguł sztuki, ale też zrobić jakąś niespodziankę. Kombinację tego nieoczekiwanego i respektu dla prawa sztuki filmowej.

Reklama

Jest pan też dramaturgiem teatralnym. Jaka jest różnica między tymi dwoma dziedzinami: filmem i teatrem?

- Bardziej cieszę się z teatru. Praca w teatrze jest taka... naturalna. Najpierw się umawiam na napisanie sztuki, zwykle z dyrektorem teatru, i ta umowa "płaci" - wszystko jest proste. Następnie piszę i zaczynają się próby, które czym jest później, tym bardziej są intensywne. Potem jest premiera. I wszystko jest takie naturalne.

- A w filmie zwykle jest chaos. Nikt nic nie wie. Nie zawsze wszyscy dotrzymują słowa. To kręcenie jest takie cholernie trudne, wymagające. Później przerwa na montaż i wychodzi kompletnie coś innego. Premiera przyjdzie w takim momencie, kiedy już nikt nie pamięta o co chodzi, tylko ja i paru ludzi. To nie jest tak fajne medium.

W czołówkach pańskich filmów zawsze znajduje się adnotacja, że to film Petra Zelenki i jego przyjaciół. Jak ważni są dla pana ludzie - i w filmie, i w teatrze?

- Nie tylko robię film z moimi przyjaciółmi, ale też chcę, żeby im się jak najbardziej podobał. Nie chodzi o ludzi zwykłych, ani o dziennikarzy, ale żeby moi znajomi, przyjaciele spotykali się ze mną i chcieli jeszcze coś ze mną zrobić. Ale też fenomen jest w tym taki, że nie jestem zatrudniany w filmie przez nikogo, nie byłem zatrudniony przez ostatnie 20 lat. To znaczy, że niestety ciągle pracuję. Nie chodzę do biura na 9 godzin dziennie, ale kiedy ciągle pracuję, brakuje mi czasu dla przyjaciół. Tymi przyjaciółmi stają się więc ludzie, z którymi pracuję. Różnica między współpracownikami a przyjaciółmi zaciera się. Nie wiem czy to dobrze, bo na przykład z przyjaciółmi, których miałem w szkole podstawowej, nie mam czasu się spotykać. Ale takie jest życie.

Kto jest pierwszym recenzentem pańskiej pracy?

- To po czesku się nazywa "dramaturg", człowiek, który mobilizuje autora i wie, że ten autor jest w stanie zrobić to lepiej. U mnie jest to żona oraz mama i ojciec, którzy byli zawodowymi dramaturgami w czeskiej telewizji, a później dwóch kolegów. To pięć osób, które jako pierwsze widzą efekty mojej pracy.

Rozmawiałam z pisarzami, którzy mówią, że książka czy sztuka w nich "dojrzewa", a potem piszą ją szybko. Inni z kolei piszą po fragmencie, przez wiele miesięcy. Jak wygląda proces twórczy pana sztuk i scenariuszy?

- Mam dużo pomysłów, krótko zapisanych gdzieś w dzienniku, w notatkach, gdziekolwiek. Jeśli wydaje mi się, że któreś nadają się na pełnometrażowy film, robię ich listę i sprawdzam, czy da się z nich zrobić opowieść, czy już przyszedł na to czas. I od początku sprawdzam też czy możliwe jest nakręcenie go w tych warunkach, które mam. Jeśli myślę, że tak, decyduję się poświęcić pół roku czy rok, żeby napisać pierwszą wersję scenariusza. Gdy jest gotowa, okazuje się czy to jest realne albo nie, czy to działa czy nie działa. Połowę takich scenariuszy wyrzucam, bo nie działają, albo są za długie, albo nie są prawdziwe. Zwykle co drugi scenariusz wyrzucam.

To duża strata.

- Duża strata. To praca jednego roku mojego życia. Niezupełnie, bo jeszcze robię inne rzeczy w tym czasie, ale strata potencjału twórczego jest.

W jaki sposób dobiera pan aktorów do filmu czy sztuki, jak na przykład podczas realizacji "Oczyszczenia" w krakowskim Starym Teatrze?

- Kraków to zupełnie inna sprawa, bo tam się staram pracować z tym zespołem, który już jest. I to jest największa przyjemność, kiedy się decyduję czy będę współpracował z tym teatrem albo nie, najważniejszy jest zespół aktorski. Najpierw oglądam inne sztuki tam grane i jeśli mi się podobają ci aktorzy, dla nich piszę sztukę. Jeżeli powiem "tak", to znaczy, że ja już kocham ten zespół. Więc ta obsada jest mniej-więcej ustalona.

- Natomiast w filmach jest to bardziej skomplikowane. Na przykład do "Guzikowców" bardzo trudno było znaleźć obsadę. Aktorzy mi odmawiali, nikt nie chciał ze mną pracować. Pomyśleli, że to jest jakieś wariactwo i że będą śmieszni. Dużo ludzi mi odmawiało.

Pewnie teraz żałują, bo "Guzikowcy" stali się już filmem kultowym.

- Mówili mi, że teraz już by się nie bali.

Nad jakimi projektami pan teraz pracuje?

- Właśnie rozmawiałem z producentami o scenariuszu, który piszę. To projekt o papudze. Gadającej papudze. To projekt czesko-francuski. Aktorzy są Francuzami, ta papuga mówi po francusku. Myślę, że premiera powinna być pod koniec 2012 roku.

Czyli pogłoski, które pan rozpuszczał o tym, że kończy z kinem, bo ma go dość, możemy zdementować?

- Tak, nie zabraknie tego kina.

A teatr na razie poczeka?

- W ubiegłym roku napisałem coś dla Starego Teatru, dla Mikołaja Grabowskiego. Ale to jest trudna sprawa, bo napisałem tę sztukę, a oni nie mają pieniędzy by ją zrealizować. Ministerstwo kultury obcięło im fundusze. Mają już też dużo spektakli, nie muszą robić nic nowego. Rozmawiam z czeskim teatrem narodowym, żeby ją zrealizować, ale muszę to tak zrobić, żeby nikt się nie obraził.

Widział pan "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" adaptowane przez innych reżyserów?

- Tak, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie oraz przedstawienie, w którym fragmenty różnych moich filmów i sztuk zostały złożone razem w Teatrze Nowym w Krakowie i to mi się bardzo podobało!

Jakie to wrażenie - oglądać projekt przez pana napisany, ale nie zrealizowany?

- To jest fajne. Pierwszy raz to zawsze ja reżyseruję, pokazuję, jak to powinno wyglądać. A potem ciekawie jest jak ktoś inny to zrobi. W Polsce to jeszcze nie jest taka niespodzianka, ale na Węgrzech, w Niemczech wychodzą zupełnie nieoczekiwane efekty. Niektórzy nie są zadowoleni z tego, że ktoś inny zrobi ich projekt. Ale jeżeli ja to najpierw zrobię sam, to później jest ciekawie. Podoba mi się to.

Czyli nie żałuje pan, że nie wyreżyserował swojego scenariusza "Samotnych"?

- Nie, chyba nie. Ale to co innego, bo "Oczyszczenie", które dwa lata temu zrealizowałem w Starym Teatrze, teraz ktoś inny wyreżyserował w Czechach i bardzo mi się podobało. Miał inne pomysły, nie traktował tak poważnie tej tematyki. Jeszcze inny czeski teatr przygotowuje ją teraz, być może jeszcze trzeci, więc będą to różne spektakle. Byłem zbyt poważny, poważnie to pisałem, nie miałem do tego dystansu. Dwa lata później patrząc na to zrobiłbym to inaczej, lepiej. Nie, po prostu inaczej.

Rozmawiamy podczas polsko-czeskiego festiwalu "Kino na granicy". Widzi pan różnicę między filmami produkowanymi w tych dwóch krajach, w polskiej i czeskiej mentalności, tematyce poruszanej w filmach?

- Nie jestem ekspertem w tej sprawie, bo mam znajomych i przyjaciół z Polski, którzy mi wybierają specjalnie polskie filmy i mówią mi co warto zobaczyć. Nie wiem więc jak wygląda polskie kino ogólnie. Znam niektóre perełki, które mi się bardzo podobają, na przykład "Wojna polsko-ruska" z zeszłego roku - on na mnie działa. Ale jak wygląda taki zwykły polski film, to nie wiem.

Mam wrażenie, że Czesi mają większy dystans do siebie.

- Tak się wydaje, kiedy ogląda się filmy moje, albo Jana Svěráka, albo Bohdana Slámy. Ale są też ciężkie, które nie mają żadnego dystansu.

Gdyby mógł się pan spotkać z którąś z osób, której twórczość pana inspiruje - w jakimkolwiek miejscu i czasie - kogo by pan wybrał? Charlesa Bukowskiego na przykład?

- Charlesa Bukowskiego chyba nie, bo mam znajomego, który wyemigrował do Stanów w latach 80.i spotkał się nim na czytaniu jego poezji. Wspominał, że Bukowski okropnie śmierdział. Czytał swoje wiersze i nie miał piwa. Zapytał czy ktoś ma jakieś piwo. Mój przyjaciel miał cztery butelki. Bukowski obiecał, że po spotkaniu zaprosi go do baru na wódkę i za nią zapłaci. Poszli do baru. Bukowski nic nie mówił, był już okropnie pijany, śmierdział - jak zwykle. Pili w ciszy. Nagle Bukowski mówi: "Idę do toalety" i... uciekł przez okno. To było spotkanie z Charlesem Bukowskim.

Z idolami różnie bywa, prawda?

- Spotkałem się z Kurtem Vonnegutem w 1991 roku w Nowym Jorku i to było bardzo piękne spotkanie. Pisałem wtedy o nim pracę dyplomową. Stanąłem u bramy jego mieszkania, wyszedł i zaprosił nas do domu, długo rozmawialiśmy.

A Quentin Tarantino, Woody Allen?

- Nie wiem, nie wiem... Raczej Olivier Stone. Oczywiście uwielbiam niektóre filmy Tarantino czy Allena, ale to nie są dla mnie tak ciekawi ludzie, żeby się z nimi spotkać przy stole. Jima Jarmuscha poznałem, to też jest ciekawy facet.

Dużą rolę w pana filmach odgrywa muzyka. Nie myślał pan o zaproszeniu do współpracy.. Petra Zelenki?

- Nie, nie, bo on jest jazzowym muzykiem, a ja za jazzem nie przepadam. Ale zdarza się, że moi znajomi dzwonią do mnie i tłumaczą: "Wiesz, nie zaprosiłem cię, bo widziałem, że masz koncert". (śmiech)

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Petr Zelenka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy