Reklama

Ciężko było wrócić

- Losy tego filmu były naprawdę zawiłe. Droga do jego realizacji była wyboista i bardzo trudna - mówi reżyser "Erratum", Marek Lechki. Jego produkcja, bodaj najczęściej nagradzany polski obraz na międzynarodowych imprezach w zeszłym roku, miała ogromne problemy producencko-dystrybucyjne.

Krystian Zając: W jednym z wywiadów, udzielonych zanim jeszcze znana była data premiery "Erratum", powiedział pan, że nakręcił ten film "w ostatniej chwili". Mógłby pan to rozwinąć?

Marek Lechki: - Losy tego filmu były naprawdę zawiłe, a droga do jego realizacji wyboista i bardzo trudna. Stałem się ofiarą braku świadomości tego, jak funkcjonuje rynek. Niestety, szkoła (filmowa - przyp. red.) nas tego nie nauczyła. Moim błędem było to, że postawiłem wszystko na jeden projekt, który bardzo długo przeleżał u producenta. Okres oczekiwania był o tyle frustrujący, że raz otrzymywałem dobre informacje, po chwili mówiono, że jest dużo gorzej, a potem znów, że jest dobrze...

Reklama

- Na to nakładał się jeszcze dodatkowy czynnik - nie zarabiałem pieniędzy. Te dwa elementy połączone ze sobą, działały bardzo deprymująco. Mówiąc krótko, straciłem nadzieję na to, że będę mógł cokolwiek jeszcze zrobić w kinie. Doszło do tego, że później prosząc o pracę przy serialu, nawet nie otrzymywałem odpowiedzi, bo minęło za dużo czasu od mojego pierwszego obrazu. Nabrałem więc przekonania, że to jest już mój absolutny koniec i powoli zacząłem rozglądać się za innym zajęciem.

W Polsce bardzo dużo mówi się w ostatnich latach o wspieraniu młodych twórców, umożliwianiu im realizacji filmów. Pan natomiast jest doskonałym przykładem, jak wciąż słabo to działa. Po świetnie przyjętym i nagrodzonym m.in. na festiwalu w Gdyni debiucie - filmie "Moje miasto", niemal osiem lat czekał pan na realizację "Erratum".

- Zgadza się. Myślę, że to zjawisko, które nastąpiło, czyli promowania młodych, debiutów, itd., jest bardzo pozytywne, ale brakuje następnego kroku w tym działaniu, polegającego na tym, żeby wyławiać spośród twórców, którzy robią pierwsze filmy, takich, którym być może potrzebna jest jakaś ochrona, jakiś 'parasol', jakieś wsparcie.

- Znam przykłady zdolnych osób, które się zwyczajnie nie pozbierały. Mi się to jakoś udało, miałem w sobie na tyle uporu. Natomiast są osoby, które mimo talentu, nie mają samozaparcia i moim zdaniem, w tym zawodzie wcale nie jest koniecznie jego posiadanie. O ile więc pojawiło się zjawisko promowania debiutów i - moim zdaniem - spowodowało ono, że polska kinematografia się rozwija, dzięki czemu powstają coraz lepsze filmy, to wciąż brakuje tego drugiego kroku.

Co ciekawe, w pana wypadku, gdy już udało się zrealizować pełnometrażowy debiut, pokazać go na zeszłorocznym FPFF w Gdyni, zdobyć kilka ważnych nagród na międzynarodowych festiwalach (Pusan, Chicago, Saloniki), pojawiły się kolejne problemy - z dystrybucją. Z czego wynikało to, że bodaj najczęściej nagradzana na zagranicznych festiwalach polska produkcja ma takie problemy?

- Po zakończeniu festiwalu w Gdyni, gdzie zdobyłem m.in. nagrodę dziennikarzy, byłem przekonany, że teraz to jest już czysta formalność i dystrybutor na pewno się znajdzie. Okazało się jednak, że rozmowy w tej sprawie wcale nie były łatwe, trwały dosyć długo i zaraz po wakacjach, spośród ofert, które zostały nam złożone, oraz też tych które 'wyprosiliśmy', wybraliśmy najsensowniejszą. Fakt, że ten film tak późno wszedł do kina, wiązał się też troszeczkę ze świadomym działaniem. Chcieliśmy dać 'Erratum' czas, żeby mogło pojeździć po festiwalach i żeby dzięki temu, zrobiło się o nim trochę głośniej.


Teraz film wreszcie pojawił się w kinach (miał premierę 8 kwietnia - przyp. red.), choć ma to miejsce niemal rok po imprezie w Gdyni. Czy nie pojawiały się myśli, że w ogóle nie uda się go wprowadzić na polskie ekrany?

- To by było wielkie nieszczęście, jeżeli ten obraz nie wszedłby do kin. Festiwal w Gdyni to jedna rzecz, życie festiwalowe druga, ale pozostaje też poczucie niespełnienia, świadomość, że film jest 'pozamiatany pod dywan'. Oczywiście takie myśli się pojawiały, podobnie jak te, że dystrybutorzy, którzy nam wiele obiecywali, nie będą w stanie spełnić tych obietnic.

A jak wyglądało te osiem lat pomiędzy "Moim miastem" a "Erratum"? Czy próbował pan zająć się czymś innym? Czy momentami nie miał pan ochoty zmienić zawodu? A może chociaż nieco się przekwalifikować i podjąć się dobrze płatnej pracy przy rodzimych serialach czy reklamach?

- Jak już wcześniej wspomniałem, przez pierwsze lata odmawiałem takim propozycjom, mając nadzieję, że bardzo szybko będę mógł zrobić następny film. Około 2005 roku zauważyłem jednak, że wszystko to będzie jeszcze dosyć długo trwało i zacząłem robić research, przypominać się ludziom, itd. Ale albo stanowiska, o których rozmawiałem, były już obsadzone, albo ludzie zapomnieli juz o sukcesach filmu 'Moje miasto', więc tak naprawdę ciężko mi było wrócić do zawodu.

Przeczytaj recenzję "Erratum" na stronach INTERIA.PL

- Przez te lata utrzymywałem się z bardzo drobnych prac, związanych m.in. z jakimiś realizacjami dla Wrocławskiej Wytwórni Filmowej. Byłem też ekspertem w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Oprócz tego zdarzały się jeszcze jakieś małe tantiemowe historie, ale jak już wspomniałem, rosło poczucie frustracji związane z tym, że ciężko mi znaleźć cokolwiek.

Skąd wziął się pomysł na "Erratum", którego scenariusz napisał pan dobrych kilka lat temu. Podobno to forma była punktem wyjścia do stworzenia tej historii?

- Tak, to prawda. W momencie, kiedy robiłem 'Moje miasto', inspirowały mnie jeszcze takie filmy jak: m.in. 'Arizona Dream' Emira Kusturicy i tego typu kino, ale dosyć szybko to zaczęło ode mnie odchodzić - inne rzeczy zaczęły mnie interesować. Pośród nich znalazły się też takie, które polemizują z językiem filmowym. Bardzo chciałem zmierzyć się z tym problemem i zrobić film, który będzie w jakiś sposób badał możliwości tego języka.

- I mimo tego że 'Erratum' jest eksperymentem, to równocześnie nie ma w nim epatowania tym zamysłem. Gdy rozmawiam z widzami, jest on niemal niezauważalny, co znaczy, że opowiadana przeze mnie historia jest zrozumiała dla każdego. Natomiast mam poczucie, że wszedłem na jakąś ścieżkę, która mnie inspiruje i myślę, że będę się jej trzymał.


Czytaj o tym, co właściwie oznacza tytuł filmu Marka Lechkiego, a także o życiowej roli Tomasza Kota!

Głównym bohaterem Pana filmu jest Michał, mężczyzna po 30-tce, pozornie szczęśliwy, który zachowuje się jednak tak, jakby jego życie było już czymś skończonym, w którym nic się nie zdarzy. W wyniku różnych okoliczności, zmuszony jest dokonać w nim korekty. Czy to właśnie ma oznaczać tytuł?

- Dokładnie. Erratum, czyli errata - karteczka, na której wymienione są wszystkie błędy. W moim filmie bohater zostaje niejako wyrwany ze swojego rutynowego życia, dostaje bonus czasowy. Czas nagle dla niego zwalnia, nie ma co ze sobą zrobić. Mimo więc tego, że nie chce żadnej przemiany i najchętniej natychmiast wyjechałby z miasta, do którego trafił, niestety musi tam zostać. To, że wykonuje jakieś działania, bierze się więc z tego, że nie ma innej alternatywy.

Właśnie, z marazmu budzi pańskiego bohatera przymusowy powrót do rodzinnego miasta. Tam spotyka dawno nie widzianego ojca, przyjaciół z młodzieńczych lat. Ale impulsem do zmian okazuje się dopiero pewne zdarzenie, w którym uczestniczy. Mimo że jest ono dosyć dramatyczne, to początkowo nie powoduje zmian w zachowaniu Michała.

- Nie lubię, gdy dzieje się coś dramatycznego i natychmiast mamy na to reakcję. O wiele bardziej podoba mi się sytuacja, gdy bohater zaprzecza, że cokolwiek się stało. U mnie akurat znalazł się on w otoczeniu, które jest nasycone przeszłością, a głos, który on rozpoznaje jako siebie sprzed lat, stopniowo zaczyna być w nim coraz mocniejszy. I dlatego jego działania, które początkowo są mechaniczne, z czasem stają się postępowaniem 'z głębi'.

Niebagatelną rolę w "Erratum" odgrywa konflikt na linii ojciec - syn (jest zresztą wygrany podwójnie). Widzów ciekawi przede wszystkim to, z czego on wynika, ale akurat tego pan nie dopowiada.

- To był świadomy zabieg. W momencie, kiedy to wymyśliłem - pomyślałem, że to będzie interesujące rozwiązanie, ale z racji pewnego nowatorstwa tego pomysłu, konsultowałem go jeszcze z moim opiekunem artystycznym...


...Wojciechem Marczewskim?

- ... oraz z profesorem Jerzym Stuhrem. I z tych rozmów wynikło, że jest to dobry trop i ciekawsze jest mierzenie się z samą niechęcią nawiązania tego porozumienia, niż z tym, z czego ona wynika.

Niezmiernie ważne jest w Pańskim filmie aktorstwo. Skąd pomysł, żeby zaangażować do skądinąd kameralnego dramatu znanych w ostatnim czasie raczej z komediowych filmowo-serialowo-scenicznych popisów Tomasza Kota i Ryszarda Kotysa?

- Przede wszystkim obaj bardzo zdolnymi aktorami, i Tomek Kot, i pan Ryszard Kotys wielokrotnie udowodnili to świetnymi rolami. Tomka znam jeszcze z czasów studenckich, kiedy grywał u nas w etiudach jako adept szkoły aktorskiej. Zapamiętałem go wtedy jako osobę bardzo się wyróżniającą, obdarzoną wyjątkową energią, z jakąś refleksją. To jest coś, co już jest w jego twarzy, coś, czego mi brakuje u wielu aktorów jego pokolenia. Natomiast jeśli chodzi o pana Ryszarda Kotysa to oczywiście wielki aktor i to, że nie miał szansy pokazać nam tego aktorstwa w ostatnim czasie, no cóż, tak to bywa. Ale gdzieś tam, moje przeczucie, że to wszystko w nim jest, się potwierdziło, uważam, że to świetna rola.

Obie są znakomite, po prostu musiał się pan wykazać dosyć dużą dozą zaufania, by postawić na nich w momencie, gdy kojarzeni są kinem rozrywkowym, a nie kameralnym dramatem, którym w gruncie rzeczy jest "Erratum".

- To jest zaufanie do aktora, ale też do samego siebie, a właściwie do zawodu reżyserskiego, czegoś, co się nazywa praca z aktorem. Oczywiście nie ma na to jakiejś gotowej recepty, to się odbywa w czasie rozmów, dyskusji o roli. I nawet jeżeli w tym wypadku początkowo pojawiały się jakieś maniery przyniesione z komedii, to myślę że bardzo szybko obaj panowie wcielili się w swoje role i byli już w nich do końca.


Na koniec nieco przewrotnie, czy kolejny pański film zobaczymy wcześniej niż za 8 lat?

- No mam nadzieję. Cieszę się, że krytyka tak dobrze mówi o tym filmie, że zauważyła go i mam takie poczucie, że krytycy stoją teraz za mną.

Trochę tak jest.

- Jest to duży kapitał, tak bym to nazwał. Oprócz tego mam też poczucie, że jestem już trochę mądrzejszy i wiem, jak to wszystko funkcjonuje, więc mam nadzieję, że będę teraz czekał dużo krócej.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy