Reklama

Ciągnie mnie do wody jak każdego... kaczora!

Nie jest milionerem, nie ma własnego jachtu i nie mieszka na Karaibach. Ale mimo wszystko niewiele chciałby w swoim życiu zmienić.

Jak dobrze, że nie został maszynistą czy operatorem dźwigu. Kazimierz Kaczor (72 l.) wybrał aktorstwo. I chwała mu za to!

Trenerem reprezentacji siatkarzy został Francuz Stéphane Antiga. To dobry wybór?

Kazimierz Kaczor: - Trudno powiedzieć, bo nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Ale muszę przecież komuś wierzyć i zaufać. Mam zatem nadzieję, że dokonano słusznego wyboru.

Pytam o siatkówkę, bo - z tego co mi wiadomo - ma pan uprawnienia trenerskie!

- To tędy panią wiodło... Rzeczywiście, mam takie uprawnienia, ale zdobyłem je zupełnym przypadkiem. Jako młody chłopak pojechałem na obóz sportowy i liczyłem na to, że załapię się na grupę trenującą umiejętności piłkarskie. Tymczasem okazało się, że lista chętnych była już pełna. Zaproponowano mi kurs na trenera siatkówki. Zgodziłem się i po trzech tygodniach otrzymałem wszystkie uprawnienia.

Reklama

Czy udaje się panu żyć tak, jakby pan tego chciał?

- Nie udaje mi się żyć tak, jak to sobie wymarzyłem. A wszystko pewnie dlatego, że mam marzenia z najwyższej półki. Kiedyś zamarzyłem sobie, że będę milionerem posiadającym swój jacht i żyjącym na Wyspach Karaibskich. I co? W każdym z tych trzech życzeń jest dziura.

A tak na poważnie?

- Inne moje marzenia są również nie do spełnienia. Chciałbym być trzydzieści lat młodszy. Sama pani wie, że niestety nie jest to możliwe. A tak na poważnie, to niewiele bym w swoim życiu zmienił. Mam więcej momentów zadowolenia niż poczucia absolutnej klęski.

Zostanę aktorem - jak podejmuje się taką decyzję?

- Nawet nie marzyłem o tym, aby nim zostać. Ale jednak to zrobiłem. Ukończyłem Szkołę Aktorską i to na dwóch wydziałach: lalkarskim i aktorskim. Było coś pociągającego w zawodzie aktora. I nadszedł pewien czarodziejski moment, rzekłbym nawet - zadziwiający i mistyczny, albo można by rzec - wręcz bajkowy, w którym to pomyślałem sobie: to jest właśnie to, co chcę w swoim życiu robić!

Nie bał się pan jednak i innej pracy. Był pan maszynistą, a nawet... operatorem dźwigu!

- To akurat kompletny przypadek. Na fali popularności serialu "Alternatywy 4" zaproszono mnie do fabryki w Stalowej Woli, w której wytwarza się dźwigi. Dyrektor spytał mnie, czy to naprawdę ja obsługiwałem dźwig na planie. Potwierdziłem. Przeegzaminowali mnie. Gdy wykonałem zadanie, dostałem dyplom operatora i kierowcy dźwigu. Wykonywałem w swoim życiu wiele zawodów. Nie boję się też pracy fizycznej. Ale aktorstwo jest dla mnie najwygodniejsze. Często jest tak, że zamiast pracować, lenię się cały dzień, bo akurat nie mam żadnej próby ani przedstawienia. Gdzie ja bym znalazł inną taką pracę?

A pamięta pan, na co wydał pierwsze zarobione pieniądze?

- Oczywiście! Byłem wtedy jeszcze studentem szkoły aktorskiej. Cały pierwszy zarobek przeznaczyłem na zaproszenie mojego roku na maczankę krakowską i duże piwo. Podjąłem to wyzwanie, bo przecież "pieniądzorów" miałem jak lodu.

Jest pan minimalistą?

- I tak, i nie. Z jednej strony chciałbym być przecież milionerem i żyć na Karaibach. Z minimalizmem nie ma to więc nic wspólnego. Ale z drugiej strony mówię sobie, że wystarczy mi ten tysiąc złotych na przeżycie, spacer do Wilanowa i przejażdżkę rowerem.

Czyli patrzy pan na świat przez różowe a nie ciemne okulary?

- Zdecydowanie przez różowe! Chociaż jak każdy człowiek podlegam nastrojom. Zdarzają się więc momenty, w których ten róż troszeczkę mi się przyciemnia. Ale to normalne...

Porozmawiajmy teraz o pana nietypowych zainteresowaniach. Zacznijmy od gier komputerowych.

Kiedy zaczęła się ta fascynacja?

- Bardzo wcześnie, gdyż zakochałem się w nich już na początku lat 80., w Stanach Zjednoczonych. Uwielbiałem grać z komputerem w szachy. To właśnie dzięki niemu zrozumiałem, że nie jestem dobrym szachistą. Lał mnie jak chciał. Do momentu, w którym nie "przykręciłem" jego możliwości. Lubię też gry strategiczne, które zmuszają moje szare komórki do wysiłku.

Przejdźmy do żeglowania...

- A w tym przypadku to absolutnie nie mam pojęcia, skąd wzięła się ta miłość. Pochodzę przecież z Krakowa, więc najbliższa większa woda była oddalona o 60 km. Ale to właśnie na Zalewie Rożnowskim zrobiłem swoje pierwsze uprawnienia żeglarskie.

A może po prostu ma pan nazwisko z kluczem?

- Pewnie tak! Ciągnęło mnie do wody, jak każdego kaczora.

Co panu daje żeglarstwo?

- Pewną odskocznię. Poza tym nauczyło mnie współżycia z naturą. Nadzwyczajne jest też to, że swój dom wiozę zawsze ze sobą. Spodoba mi się jakieś miejsce, zarzucam kotwicę i mieszkam. A kiedy mi się znudzi - po prostu płynę dalej.

Opłynął pan już cały świat?

- Naprawdę wiele udało mi się w ten sposób zwiedzić, ale na pewno nie cały świat. Byłem na Karaibach, w Stanach, na Szetlandach, w Norwegii, całe Morze Śródziemne mam również opłynięte.

I swoją miłością zaraził pan również żonę i córki, prawda?

- Nie do końca. Moja żona była zarażona żeglarstwem zanim mnie poznała. To właśnie dzięki temu, że była żeglarką, mogliśmy się poznać. Pierwsze zdania, które wymieniliśmy dotyczyły... wad i zalet łódki. Lody zostały przełamane. I tak sobie płyniemy razem przez życie, aż do dnia dzisiejszego...

A córki?

- Pływały z nami zawsze. Starsza córka Agnieszka co roku pływała z nami w rejsach. Z początku jako panienka, później z najrozmaitszymi narzeczonymi. A młodsza córcia Kasia miała 1,5 roku, kiedy pierwszy raz popłynęła z nami na Morze Śródziemne.

Kończąc ten temat proszę mi zdradzić, czy nadal się pan przyjaźni z Elżbietą Dzikowską?

- Nie tak jak dawniej. Nasze więzy bardzo rozluźniły się po śmierci jej partnera Toniego Halika. Tego wspaniałego mężczyznę poznałem w połowie lat 70. w Warszawie. I wtedy potrafiliśmy widywać się w czwórkę nawet dwa razy w tygodniu.

Nie dziwię się, że pana życie zostało opisane w najnowszej książce "Nie tylko polskie drogi". Ma pan o czym opowiadać!

- Jeżeli kogoś faktycznie to ciekawi - to serdecznie zapraszam do lektury. Opowiadam w tej książce o swoich pasjach, przyjaźniach, miłościach, sukcesach, ale także o rozczarowaniach. Przemyśleniami się nie dzielę, bo nie wydaje mi się, żebym się do tego nadawał.

Dobrze panu z Kazimierzem Kaczorem?

- Zdecydowanie tak! I może właśnie dlatego często ze sobą rozmawiam. Zwracam się do siebie per "panie Kaziu". Takich rozmów odbywam naprawdę wiele. Czasami nawet kilka dziennie. Ale oczywiście zdarza się również, że po prostu nie chce mi się ze sobą gadać nawet przez miesiąc.

Alicja Dopierała

Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy