Reklama

Carice van Houten i Conleth Hill o serialu "Gra o tron": Nie było łatwo

Umarł król, niech żyje król! Kto jednak zasiądzie na Żelaznym Tronie? Tego oczywiście Carice van Houten i Conleth Hill, czyli serialowi Melisandre i Varys, nam nie zdradzili, lecz podzielili się chętnie anegdotami z planu "Gry o tron", której ostatni sezon startuje już 14 kwietnia.

Umarł król, niech żyje król! Kto jednak zasiądzie na Żelaznym Tronie? Tego oczywiście Carice van Houten i Conleth Hill, czyli serialowi Melisandre i Varys, nam nie zdradzili, lecz podzielili się chętnie anegdotami z planu "Gry o tron", której ostatni sezon startuje już 14 kwietnia.
Conleth Hill i Carice van Houten na planie "Gry o tron" /materiały prasowe

Bartosz Czartoryski: Jak, z perspektywy tych ośmiu minionych lat, wspominacie swój pierwszy dzień na planie?

Conleth Hill: - Rozpłakałem się, bo ogolono mi głowę. Poważnie. Strasznie z tego powodu biadoliłem, ale Rory [McCann - przyp. red.], który gra Ogara, podszedł do mnie, nachylił się i powiedział: "Stary, nie mazgaj się, tylko pomyśl o wypłacie".

Carice van Houten: - Nie było mi łatwo, bo miałam wygłosić długą przemowę, stał przede mną tłum przysłuchujących mi się ludzi i, przede wszystkim, było piekielnie zimno. Nie pozwolono mi założyć bielizny termicznej, bo miałam na sobie cieniutką sukienkę i wszystko byłoby potem widać. Czułam się przytłoczona, nerwowa, niepewna siebie, a przecież nie mogłam dać tego po sobie pokazać. Był to dla mnie skok na głęboką wodę, później już wszystko było prostsze.

Reklama

A skoro już zapytałem o pierwszy dzień, zapytam też o ostatni. Szybko się pogodziliście, że to naprawdę nieodwołalny i ostateczny koniec?

Conleth Hill: - Jakoś to po mnie spłynęło, szczególnie że zdjęcia skończyliśmy, jak się nie mylę, przeszło pół roku temu. Padł ostatni klaps, wzruszyłem ramionami, powiedziałem sobie, że było okej. I tyle.

Swoje role dostaliście po ciężkich bojach czy od ręki?

Conleth Hill: - Ze mną było zabawnie, bo przyszedłem na casting do roli Roberta Baratheona. A kiedy zobaczyłem, że na liście ludzi do przesłuchania jest Mark Addy, pomyślałem, że i tak jej nie dostanę, bo facet jest skrojony do tej roli i tylko tracę czas. Po co mieliby brać mnie, skoro mają jego? Faktycznie, to Mark dostał angaż, a ja usłyszałem, że do mnie oddzwonią. Takie klasyczne gadanie. Lecz, wyobraź sobie, że oddzwonili! Chcieli, żebym przeczytał przemowę Varysa z trzeciego sezonu, nie miałem pojęcia o tej postaci, lecz ten kawałek był tak dobry, że od razu zapragnąłem go zagrać. Ale tobie, Carice, chyba poszło z początku jeszcze gorzej, nie?

Carice van Houten: - Kompletnie schrzaniłam sprawę. Zapomniałam tekstu. Stanęłam przed pięcioma facetami, musiałam wyrecytować długą przemowę i wszystko wyleciało mi z głowy. Zdziwiłam się, że mnie zaangażowali, bo mam zupełnie inne usposobienie i sposób bycia niż Melisandre. Ale dali mi do przeczytania jeszcze jeden kawałek, bardziej stonowany, i to już poszło mi bezbłędnie.

Powiedzieć, że Melisandre jest dość niestandardową postacią kobiecą to nic nie powiedzieć i ciekawi mnie, co cię do niej przyciągnęło, skoro, jak sama mówisz, tak się od siebie różnicie.

Carice van Houten: - Chyba zaufałam scenariuszowi. Zaciekawiła mnie, zastanawiałam się, czy i kiedy ta stanowcza i wyniosła Melisandre pęknie, bo przecież przez cały czas jest taka pewna siebie. Ba, liczyłam na to, inaczej bym się przy niej zanudziła. Spodobało mi się, że popełnia błędy, że nie jest jednowymiarowa. Ale ta jej demonstracyjna siła, mam nadzieję, wychodziła cały czas ode mnie!

Zawsze sporo mówiliście o tym, że scenariusze "Gry o tron", szczególnie na etapie, gdy serial wyprzedził książki, były tajemnicą również dla obsady. Nie komplikowało to waszej pracy?

Conleth Hill: - Ja nie znałem wtedy książek i pamiętam swoje pierwsze sceny z Seanem Beanem, kiedy, na przykład, rozmawialiśmy przed kamerą o Stannisie i innych sprawach, choć absolutnie nic mi to nie mówiło, nie miałem pojęcia, o co chodzi! Dopiero później, gdy kręciliśmy kolejne odcinki, orientowałem się w sytuacji. Ale zawsze, tak jak Carice, ufałem temu, co dostałem na kartce, i była to rozsądna decyzja.

- Tak naprawdę rola nie wymagała ode mnie zbyt wiele, wszystko podano mi na tacy. Nie zgodziłem się chyba z jedną rzeczą, a mianowicie chciano, abym swoje kwestie wypowiadał złowieszczym tonem, co wydawało mi się jednak zbyt oczywiste, nieatrakcyjne i zdecydowałem się na dość bezbarwny i zobojętniały ton, aby intencje Varysa nie były tak czytelne.

Jakaś scena szczególnie cię poruszyła, zaskoczyła?

Conleth Hill: - Chyba śmierć Hodora. Tego się nie spodziewałem. Kompletnie mnie to rozwaliło. Nawet dałem potem Kristianowi [Nairnowi, odtwórcy rzeczonej roli - przyp. red.] koszulkę z dużym napisem "Sam przytrzymaj te pieprzone drzwi". Ale jest z czego wybierać, było dużo dobrego.

Kiedy zaczynaliście kręcić, spora część obsady była jeszcze, no cóż, dziećmi. Jak układała się współpraca z młodymi ludźmi, dopiero zaczynającymi swoją aktorską przygodę?

Conleth Hill: - Znakomicie. Pamiętam, jak przyjechałem któregoś dnia na plan, po trzech przesiadkach na lotniskach, a Maisie [Williams - przyp. red.] i Sophie [Turner - przyp. red.], które miały chyba po dwanaście, trzynaście lat, leżały nad hotelowym basenem i zapytały, czy u mnie aby na pewno wszystko gra. Odparłem, że miałem okropny dzień. Usłyszałem, że teraz już po wszystkim i mogę odpocząć. Momentalnie zeszło ze mnie napięcie. To były dojrzałe dzieciaki, niezmiennie fajne.

Inaczej spojrzałeś na świat po prawie dekadzie spędzonej w Westeros?

Conleth Hill: - Znienawidziłem politykę. Nie chodzi mi o porządnych ludzi z ministerialnymi stołkami, ale nie potrafię już rozmawiać o polityce i sam wiesz kim. Szybko się frustruję tym, co się dzieje, że kłamstwa uchodzą wpływowym ludziom na sucho. Jest mi z tego powodu smutno i niedobrze, bo nie uczymy się na błędach, ludzie są do tego niezdolni. Bo dlaczego jeszcze nie zrobiono porządku z owym człowiekiem, którego imienia nie wypowiem? Drażni mnie to i irytuje. Nie rozumiem tego.

Teraz, kiedy już znacie zakończenie serialu, pewnie musicie trzymać gardę jeszcze wyżej podczas rozmowy z ciekawskimi, którzy chcą wyciągnąć cenne spoilery?

Carice van Houten: - Tak, czasem ludzie perfidnie biorą mnie pod włos i kiedy rozmawiamy o serialu i pada imię którejś z postaci, nagle zadają ni z tego, ni z owego podchwytliwe pytanie, ale nie daję się na to złapać. Cieszę się, że na premiery możemy zabrać swoich gości, którzy szaleją za "Grą o tron".

Conleth Hill: - Mój młodszy brat jest dźwiękowcem przy serialu i straszliwie przestrzega tych wszystkich zasad poufności, nawet nie mówi rodzinie, dokąd wyjeżdża na plan.

Ano właśnie, kręciliście w różnych zakątkach świata. Gdzie podobało wam się najbardziej?

Carice van Houten: - Nie do mnie to pytanie, bo ja nawet nie wyjechałam z okolic Belfastu!

Conleth Hill: - Mnie zdarzyło się grać scenę nieopodal miejsca, gdzie dorastałem, na pięknym klifie. To surrealistyczne doświadczenie, bo dosłownie kilkaset metrów dalej stał mój dom! Gdy przed laty występowałem na Broadwayu, ktoś dał mi płytę z "Rodziną Soprano" i pomyślałem wtedy, że chciałbym kiedyś nakręcić coś z HBO, ale pewnie wysłaliby mnie gdzieś na koniec świata i cierpiałbym tęsknotę za domem, a okazało się, że kręciłem tam, gdzie się wychowałem. Nieźle!

Tego ostatniego dnia, odwieszając rzeczy do garderoby, zabraliście coś na pamiątkę?

Conleth Hill: - Zabrałem swoje trzy pierścienie i kawałek smoczego szkła.

Carice van Houten: - A ja nie miałam za bardzo czego zabierać, bo domyślałam się, że mój naszyjnik skończy na jakiejś wystawie. Ale regularnie podkradałam skarpetki i ciepłą bieliznę!


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gra o tron
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy