Uznawany jest od lat za jednego z najzdolniejszych polskich aktorów, nic więc dziwnego, że niemalże nie schodzi z planu filmowego. Zagrał w ponad 70 tytułach, zdobył - za rolę w "Wojnie polsko-ruskiej" - Złote Lwy i Orła, ma też na koncie inne wyróżnienia. Niedawno wrócił z festiwalu filmowego w Cannes, gdzie film "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, w którym Borys Szyc gra jedną z głównych ról, przyjęto długą owacją na stojąco.
Już niebawem zobaczymy cię w najnowszym filmie Filipa Bajona "Kamerdyner". W jaką postać się wcielisz?
Borys Szyc: - Zagram Fryderyka von Kraussa, brata nestora rodu, Hermanna, którego z kolei zagra Adam Woronowicz. Mój bohater pracował jako tłumacz u cesarza Wilhelma i tłumaczył na różne języki to, co wyszło spod jego pióra. Miał jednak poczucie, że cesarz nie do końca dobrze się wypowiada, więc nagminnie go poprawiał i po kolejnej takiej poprawce wyleciał z hukiem. Wrócił więc ze swoją małżonką, którą gra Kamilla Baar-Kochańska, do rodzinnego majątku. Był przekonany, że rozpoczyna nowy, spokojniejszy rozdział swojego życia, blisko natury, z ukochaną żoną. Ale los i historia są przewrotne, więc zastała ich jedna wojna, druga wojna... i o spokoju mogli zapomnieć!
Bohater, którego grasz, będzie wzbudzać sympatię widza?
- Myślę, że tak, bo Fryderyk nikomu nic złego nie czyni, a wręcz tonuje wszystkich wokół. Zwłaszcza swojego brata, wyjątkowo rozpasanego. Dodatkowo mój bohater bardzo kocha swoją żonę i niestety nie jest to łatwa miłość, bo małżonka zaczyna tracić zmysły, a życie z wariatką to nie bułka z masłem...
W "Kamerdynerze" polujesz, jeździsz konno... Czy musiałeś się czegoś specjalnie do roli w tym filmie nauczyć?
- Nie musiałem nabywać nowych umiejętności, ale byłem bardzo szczęśliwy, że mogłem użyć tych, które już mam, bo od wielu lat jestem jeźdźcem. Kocham konie, jeżdżę sportowo, skaczę przez przeszkody. Dodaliśmy to do naszych postaci, współpracując przy tym ze słynnym kaskaderem, Jurkiem Celińskim, którego bardzo nam brakuje, bo odszedł pod koniec kręcenia filmu. Mówiliśmy na niego "Cygan" - był bardzo znany w środowisku, zajmował się końmi, specjalizował się w etykiecie jeździeckiej. Razem z nim ułożyłem piękną, otwierającą scenę dla mojej postaci.
Po raz kolejny spotykasz się też na planie z Danielem Olbrychskim, z którym prywatnie się przyjaźnisz. Kiedy zaczęła się wasza zażyłość?
- Ta znajomość zaczęła się już chyba z 20 lat temu, gdy byłem na drugim roku studiów i zagrałem w odcinku serialu "Na dobre i na złe". Daniel Olbrychski grał bardzo chorego słynnego aktora, o wszystko mówiącym nazwisku Rapasiewicz. Ja wówczas wcieliłem się w rolę jego syna i od samego początku przypadliśmy sobie do gustu. Śmieję się, że Daniel mnie usynowił. Byłem wtedy młodym, zapatrzonym w niego aktorem, wychowałem się na Kmicicu! Spotkanie z nim było dla mnie największym honorem. Później jeszcze wiele razy mieliśmy okazję spotkać się zarówno zawodowo, jak i prywatnie.
Co w nim najbardziej cenisz?
- Oprócz jego niezaprzeczalnego talentu aktorskiego uwielbiam w nim to, że jest chodzącą anegdotą. "Kamerdynera" kręciliśmy w sumie trzy lata, więc spędzaliśmy razem naprawdę sporo czasu w pięknych okolicznościach przyrody, głównie na Mazurach. Daniel jest jak nieustannie włączone radio na najwyższym diapazonie. Ten człowiek to prawdziwa skarbnica opowieści, które wszyscy spijają z jego ust, bo chyba nikomu nie przydarzyło się w życiu tyle, co jemu.
Ciebie też spotkało niemało, łącznie z imponującą ilością dowodów uznania za twoje role. Czym dla ciebie są nagrody?
- Ogólnie są bardzo miłe i miło je dostawać. Filmowo i teatralnie mam chyba pełną kolekcję, ale dawno nieodnawianą! Chyba muszę się trochę przyłożyć, aby pojawiły się nowe.
Może nadarzy się okazja po "Zimnej wojnie", którą na festiwalu w Cannes oklaskiwano na stojąco.
- O tak, jestem z tego szalenie dumny. Ten film był dla mnie wielką przygodą, kręciliśmy go m.in. w Polsce, Chorwacji, Paryżu... Przede wszystkim cieszę się, że miałem okazję pracować z wybitnym Pawłem Pawlikowskim, który jest niezwykle wrażliwym człowiekiem, zupełnie niezmienionym przez nagrody, a w końcu dostał Oscara! Jest wierny sobie, słucha wewnętrznego głosu i za nim podąża. Utwierdził mnie w poczuciu, że zawsze trzeba słuchać swojego serca, bo w ogólnym rozrachunku to opłaca się artyście, ale też w ogóle człowiekowi, najbardziej.
Poza filmem i teatrem jest również Teatr Telewizji, który wyjątkowo sobie upodobałeś.
- Tak, pamiętam dobrze Teatr Telewizji z dzieciństwa, zawsze był dla mnie niesamowitym wydarzeniem. Gdy lata temu, na studiach, dostałem propozycję zagrania w spektaklu Teatru Telewizji, była to dla mnie naprawdę wielka rzecz, od której wszystko się zaczęło. Pierwszym dużym spektaklem, który zrobiłem, był "Porozmawiajmy o życiu i śmierci" z Krystyną Jandą i Jerzym Stuhrem. W mojej głowie, to właśnie Teatr Telewizji był tym otwarciem na całą moją karierę, bo niedługo po tym dostałem propozycję, żeby zagrać w "Symetrii" oraz w komedii "Vinci", dostałem też angaż w teatrze. Bardzo to sobie cenię.
A co z tajemniczym projektem Quentina Tarantino, w którym miałbyś zagrać Romana Polańskiego?
- Nie wiem, jestem tylko aktorem, który czeka na telefon od Quentina i ma nadzieję, że się doczeka...
Paulina Masłowska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***