Reklama

Borys Lankosz: Wolę słuchać niż gadać

Borys Lankosz, twórca nagrodzonego w 2009 roku Złotymi Lwami "Rewersu", pracuje nad nowym filmem. Pod koniec marca zacznie zdjęcia do swojej drugiej fabuły, która powstaje na podstawie znanego kryminału Zygmunta Miłoszewskiego.

Zamiast odcinać kupony po nagrodach za debiut, młody reżyser, który ma na swym koncie również filmy dokumentalne i krótkometrażowe, na kilka lat wyjechał do Stanów - uczyć się. Wrócił z Los Angeles i w Sandomierzu, bo tam dzieje się akcja powieści, będzie kręcił "Ziarno prawdy". Znów stawia na kino gatunkowe.

"Mam ogromny szacunek i do warsztatu i do widza" - podkreśla reżyser.

Z Borysem Lankoszem o ekranizacji kryminału Zygmunta Miłoszewskiego rozmawia Katarzyna Sobiechowska-Szuchta z RMF FM.

Cały wywiad z Borysem Lankoszem przeczytasz na stronie RMF FM!

Reklama

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Oto stała się rzecz nietypowa, niezwyczajna. Mianowicie reżyser, który dostał Złote Lwy w Gdyni, został obsypany komplementami przez krytyków i co ciekawe i ważne, przez publiczność, pięć lat temu wyjechał do Stanów doskonalić swój warsztat. To jest normalna sytuacja? Nikt mnie nie przekona...

Borys Lankosz: - Tak. Dostałem taką szansę, więc nie było się specjalnie nad czym zastanawiać. Bo ja w ogóle lubię o myśleć o sobie jako o rzemieślniku. Myślę, że to stąd się bierze. Tutaj jest jakaś bardzo wyraźna tendencja do tworzenia wieszczów narodowych, a ja po prostu chcę się rozwijać jako rzemieślnik i być dobry w tym, co wybrałem jako swój pomysł na życie. I zawsze miałem wrażenie, że w Ameryce robi się świetne kino. I ludzie, którzy mnie inspirowali na ogół byli reżyserami amerykańskim, albo znaleźli się w Ameryce, więc to był naturalny wybór.

Co robiłeś w Ameryce?

- Tam dostałem propozycję adaptacji powieści "New World Monkeys". To jest nowojorska opowieść o młodym małżeństwie, które dostaje w spadku wiktoriański dom na północy stanu. Mieszkają tam bardzo prości ludzie, kompletnie inni, niż ta dwójka wyrafinowanych nowojorczyków, która do nich przyjeżdża. Czarna komedia.

Wyjeżdżając miałeś na koncie dokumenty, fabułę doskonale przyjętą w Polsce, przecież mogłeś odcinać kupony od sławy, zrobić filmy reklamowe, wejść w serial, zarabiać mnóstwo pieniędzy. A ty świadomie z tego zrezygnowałeś i pojechałeś do Ameryki uczyć się nowych rzeczy.

- Dostałem bardzo dużo propozycji po "Rewersie", ale żadna z nich mi się nie podobała. To było nawet zastanawiające, bo miałem poczucie, że ponieważ na te pięć minut moja osoba została przez media nagłośniona, ta fala, która wróciła do mnie była rzeczywiście obfita. Miałem przekrój tego, co w danym momencie znajduje się na rynku. I nic mnie tam nie poruszyło. To ciekawe, że poruszyła mnie amerykańska powieść napisana przez debiutantkę. To jest dziewczyna, która przeszła przez cały program, łącznie z bardzo zaawansowanym kursem creative writing na jednym z poważniejszych amerykańskich uniwersytetów. Tu nie ma czegoś takiego. Tutaj, na ogół, jeżeli chcesz być pisarzem, to idziesz na polonistykę. To jest zupełnie inne podejście do sprawy. Mogłem zrobić cokolwiek, ale nie mam takiej natury. To wynika chyba z lęku. Wydaje mi się, że to musi być okropne uczucie, kiedy zaczynasz pracę i na przykład w połowie orientujesz się, że masz tego kompletnie dosyć. Nigdy nie chciałbym przeżyć czego takiego i dlatego tak ważny jest ten moment wyboru.


Jest taka teoria, że ważniejszy od debiutu w fabule jest drugi film. Jesteś zwolennikiem tej teorii?

- To jest śmieszne, bo mam takie wrażenie, że rzeczywistość próbuje wywrzeć na mnie wpływ mówiąc mi, że mam rzekomo czuć jakąś presję przed drugim filmem. Przypominam sobie jak się czułem, gdy robiłem swój drugi film, ale naprawdę drugi. To był rok 1991, film na VHS i to było naprawdę ogromne wydarzenie w moim życiu. Cały się trzęsłem, czy mi wyjdzie. I pamiętam, że Abel Korzeniowski pisał na syntezatorku Casio do tego muzykę. I obaj mieliśmy wypieki, kiedy to się działo. Więc w tym kontekście to nie jest mój drugi film tylko dwudziesty drugi. Zrobiłem dużo dokumentów i krótkometrażowych rzeczy. Tu jest pewnie kwestia skali. Tego, że z tym wiąże się jakaś większa odpowiedzialność, bo mam narodowe pieniądze na przykład. Ale ja mam naprawdę ogromny szacunek i do warsztatu i do widza.

Pod koniec marca ruszają zdjęcia do twojego drugiego pełnometrażowego filmu fabularnego. To będzie "Ziarno prawdy". Zygmunt Miłoszewski mówi, że kocha cię jak brata, ale w umowie zapisał, czego nie wolno zmienić w scenariuszu.

- A to jest piękny tekst, jak zwykle u Zygmunta. Jest też takie powiedzenie "kochajmy się jak bracia, ale liczmy się jak Żydzi". Myślę, że Zygmunt ma do mnie zaufanie. Rzeczywiście bardzo dobrze się znamy i w życiu by mi do głowy nie przyszło, żeby zmieniać cokolwiek w tej książce. Tam są na przykład fantastyczne dialogi. Nie potrafiłbym uzurpować sobie prawa do tego, żeby pisać czy poprawiać dialogi po kimś, kto tak dobrze je słyszy.

Z jakiego powodu poszedłeś za tą historią?

- Bo jest świetnie napisana. Do końca nie wiedziałem, kto zabił. Ma absolutnie fascynującego, charyzmatycznego bohatera. I mówi o bardzo ważnych rzeczach w sposób nienachalny, mądry, wyważony. Taki, który powoduje, że nie będziemy chcieli skakać sobie do gardeł, gdy dyskutujemy na ten temat, tylko raczej postaramy się spojrzeć na coś oczami drugiej strony. I spowodować, że ta druga strona popatrzy na problem naszymi oczami.

Otoczyłeś się przy tym filmie ludźmi - mam na myśli scenarzystę, operatora i aktorów z Robertem Więckiewiczem na czele, którzy lubią i umieją słuchać.

- Widocznie przyciągam ludzi podobnych do siebie. Ja też wolę słuchać niż gadać.

Zdjęcia zaczną się pod koniec marca w Sandomierzu, bo tam toczy się akcja powieści Zygmunta Miłoszewskiego. To będzie w okolicach Twoich 41. urodzin.

- Tak, dokładnie w dniu 41. urodzin, ale to wyszło przypadkowo. I co śmieszniejsze, ostatni dzień zdjęciowy "Rewersu" też miał miejsce w moje urodziny. Także przedziwny zbieg okoliczności.

Nic chyba nie dzieje się przypadkowo.

- Tak. Kieślowski kiedyś powiedział, że nie ma przypadków, są tylko zasady, których nie znamy.

Wspomniałeś Kieślowskiego, a twoim opiekunem roku w łódzkiej Filmówce był Wojciech Jerzy Has.

- Has opiekował się naszymi drugorocznymi filmami i to rzeczywiście było dla mnie absolutnie zmieniające życie doświadczenie. Nie ma szansy, żebym teraz to spuentował.

"Ciemno prawie noc" to jest twój drugi projekt filmowy, powstaje na podstawie książki Joanny Bator, nagrodzonej w ubiegłym roku literacką nagrodą NIKE. Mam wrażenie, że temat i to co się w tej opowieści dzieje, jest jeszcze bardziej mroczne, niż to co w "Ziarnie prawdy".

- To jest taka okrutna baśń. Ale jednak baśń. I myślę, że jest szansą na wspaniały film. Przed chwilą rozmawialiśmy o Hasie i muszę powiedzieć, że on mi się teraz bardzo "hasowsko" widzi. Razem z Magdą, moją żoną, piszemy scenariusz i jesteśmy w tym bardzo głęboko. Ja teraz na dwa miesiące zostaję wystrzelony z katapulty w inną przestrzeń, czyli do Sandomierza, ale pierwszy draft, szkic jest praktycznie gotowy i myślę, że do końca roku zamkniemy ten scenariusz.

Oba te projekty - "Ziarno prawdy" i "Ciemno prawie noc" - to jest taki materiał literacki, który mówi też o bolesnej przeszłości. W "Ziarnie prawdy" mamy tę bolesną przeszłość stosunków polsko-żydowskich. Tutaj w Wałbrzychu jest sprawa jeszcze bardziej skomplikowana. To są tematy, o których chcesz mówić?

- Myślę, że trzeba o tym mówić. Uważam, że popkultura jest doskonałym miejscem do uwalniania demonów przeszłości, do powodowania przestrzeni, w której możemy się spotkać i bezpiecznie rozmawiać, bo gatunek staje się taką przestrzenią bezpieczeństwa. Myślę, że jest to fajna formuła i poczułem działanie tego raz pierwszy po "Rewersie". Wtedy ktoś powiedział, że to był moment, w którym stalinizm po raz pierwszy spotkał się z popkulturą w kinie. Czułem, że ta fala, która wróciła od widowni jest dobra, że to ma sens. W związku z tym wydaje mi się, że to jest właściwy sposób.

Ten świat opisany przez Joannę Bator jest wyjątkowo okrutny i mroczny.

- Ale ma w sobie baśń. Kiedy pomyślisz o braciach Grimm, to tam też jest mnóstwo okrucieństwa. Temu nie można przypisywać takich wartości jak kinu dokumentalnemu. To nie jest kino dokumentalne, to jest bardzo okrutna baśń, ale jednak rozgrywająca się w przestrzeniach metafizycznych. Przecież tam jest tak naprawdę niesłychany konflikt i walka między kociarami a kotojadami. Symbole dobra i zła. Byty spoza naszej czasoprzestrzeni. Więc to rozbraja ładunek, o jakim można by było myśleć w przypadku strony dokumentalnej.

Przyszło mi na myśl, że chyba trochę wykastrowaliśmy z okrucieństwa baśnie braci Grimm, bo one trafiają do nas w bajkowej wersji. Tymczasem siostry Kopciuszka obcinały sobie przednie palce i pięty, żeby zmieściły im się nogi w bucik.

- Opowiedziałem już jaki był mój drugi film, a pierwszy jaki w ogóle w życiu zrobiłem nazywał się "Jaś i Małgosia". To było o dwójce dzieci, które spaliły swoją mamusię.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

RMF FM
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy