Bogowie, śmiech i Meksyk
Francuski scenarzysta Jean-Claude Carriere - współpracownik tak wybitnych reżyserów, jak Luis Bunuel, Louis Malle, Peter Brook, Nagisa Ôshima, Volker Schlöndorff, Jean-Luc Godard, czy Andrzej Wajda - odwiedził Polskę, gdzie promował swą najnowszą książkę "Alfabet zakochanego w Meksyku".
W rozmowie z Justyną Tawicka artysta opowiedział o początkach swojej kariery; wyjaśnił, dlaczego jest zadeklarowanym ateistą oraz ujawnił z jakich powodów przyjął propozycję Andrzeja Wajdy do współpracy przy filmie o rewolucji francuskiej.
Jean-Claude Carriere: - Przypadek jest czymś, czego człowiek potrzebuje, kiedy - po pierwsze - ma predyspozycje do czegoś. Do tego dochodzi ciężka praca, a wreszcie ten moment zwrotny w życiu - przypadek, rozumiany jako szansa. Myślę, że wszystkim trafiają się w życiu takie szanse, ale nie każdy potrafi to dostrzec. Nie każdy jest w stanie zauważyć to, że pojawia się sprzyjająca okoliczność. To wszystko, co na ten temat sądzę - ale na pewno przypadek jest potrzebny; może to być spotkanie z kimś, albo odkrycie jakiegoś kraju czy tematu, który poprowadzi cię w kierunku tego, czego skrycie pragniesz dokonać.
- Nie urodziłem się w bogatej rodzinie, w związku z czym korzystaliśmy z państwowej pomocy. W wieku 17-18 lat zacząłem jednak potrzebować pieniędzy, a już wtedy byłem całkiem niezłym rysownikiem. Będąc studentem, starałem się sprzedawać moje rysunki wychodzącym w Paryżu gazetom, często z powodzeniem. Pamiętam pierwsze moje doświadczenie tego typu. Wygląda to tak, że wybierasz dziesięć - piętnaście śmiesznych rysunków, zanosisz je do redakcji i tam zostawiasz. Po kilku dniach wracasz, liczysz je i sprawdzasz, czy którychś brakuje. Jeśli tak, to znaczy, że redakcja je kupiła! Pamiętam, że wtedy, za pierwszym razem, doliczyłem się trzech brakujących prac. Dotarło do mnie, że sprzedałem trzy rysunki! To było coś pięknego. Pamiętam, że poszliśmy wtedy z moją ówczesną narzeczoną na kolację do restauracji, co było dla nas na ogół nieosiągalne.
- Oczywiście, nie jestem rysownikiem. Z tą sztuką jest tak, jak z graniem na pianinie czy na jakimkolwiek innym instrumencie: trzeba poświęcić te trzy - cztery godziny dziennie na ćwiczenia. Ja nie mam na to czasu. Od czasu do czasu jednak zdarza mi się wykonywać ilustracje do moich własnych książek. Okazjonalnie robię też ilustracje do książek napisanych przez innych. Nie uważam się jednak za rysownika - a szkoda! Może byłby ze mnie lepszy rysownik, niż pisarz!
- Nie jestem człowiekiem wierzącym. Uważam, że wszyscy bogowie zostali stworzeni przez człowieka. Nie jestem jednak przeciwny studiowaniu religii, ponieważ religioznawstwo mówi nam wiele o nas samych. Nie mówi nam nic o Bogu, bo Boga nie ma - czy też raczej powiedziałbym: nie ma bogów - ale za to dzięki tej dyscyplinie dowiadujemy się wiele o sobie. Mam na myśli tę cząstkę człowieka, która potrzebuje jakiejś innej rzeczywistości. Jest to rzeczywistość, którą sobie wyobraziliśmy, by koniec końców uwierzyć w jej istnienie, w jej prawdziwość. To tajemna aktywność ludzkiego umysłu, która fascynuje mnie od dawna. Dlatego właśnie nie jestem wojującym ateistą - nie; akceptuję, a nawet szukam dialogu z ludźmi wierzącymi, bo religia mówi mi wiele o mnie samym. To wszystko.
- Rzecz jasna, jest wiele różnych religii. Miałem okazję współpracować z Dalajlamą, miałem kontakt z hinduizmem i z wieloma katolikami, chrześcijanami... Ludzie, którzy udają, że analizują i opisują naturę człowieka, czyniąc to w oderwaniu od religijnych przekonań, tracą z oczu coś ważnego.
- Wierzę w to, że nie wierzę - to jedno. Nie wierzę w to, że wierzę - to drugie. Czy między tymi stwierdzeniami można postawić znak równości? Najwyraźniej jedno i drugie znaczy tyle samo. Ale jaki wpływ na sens zdania ma forma gramatyczna? To bardzo ważna kwestia. Dodajmy do tego fakt, że nie mówię do pani w moim ojczystym języku, ale posługuję się językiem angielskim, co już samo w sobie wymaga ode mnie pewnego wysiłku. Słowa, których używam, nie są dokładnie tymi samymi słowami, których użyłbym w języku francuskim, albo polskim - gdybym go znał. A przecież znam tylko parę słów. Musimy wrócić tutaj do Konfucjusza, chińskiego filozofa, który mówi rzeczy o znaczeniu dla mnie fundamentalnym. Konfucjusz każe nam zadać sobie pytanie, jaka byłaby nasza pierwsza decyzja, gdybyśmy mieli władzę, władzę absolutną. Ja zebrałbym wszystkich specjalistów świata i spokojnie, nie spiesząc się, uzgodnilibyśmy znaczenie słów ludzkiego języka. To jest najważniejsze.
- Kiedy mówimy o amerykańskiej komedii slapstickowej, o burlesce - dotykamy kwestii, która tkwi bardzo głęboko we mnie od samego początku. Uwielbiam komizm, ale mam na myśli pewien konkretny jego rodzaj. Dokonania Charliego Chaplina, Bustera Keatona, Laurela i Hardy'ego i innych - a mówimy tutaj o przedziale czasowym nie dłuższym, niż 15 czy 20 lat - to w mojej opinii chyba najświetniejszy okres w historii kina. Było to nie tylko kino przepełnione energią, inwencją i wyobraźnią, kino niesamowicie zabawne - ale też kino mówiące bardzo wiele o Ameryce w tamtym okresie. To kino mocno zakorzenione w amerykańskiej rzeczywistości. Dlatego właśnie tak lubię sam się śmiać i rozśmieszać innych.
- Kiedy zapraszamy widza do obejrzenia filmu czy sztuki, która może okazać się trudna - jak na przykład "Mahabharata", adaptacja starożytnego hinduskiego eposu - to chwila, w której wywołujemy u niego śmiech na samym początku, przynosi mu ulgę. Taki seans przestaje być dla widza obowiązkiem, bo wie, że wolno mu się śmiać. A śmiech jest przecież emocją, podobnie jak strach czy smutek. W moim odczuciu pozbawienie publiczności tej podstawowej emocji to zbrodnia.
- W pracy z reżyserem - abstrahując od tego, czy jest to znany twórca, jak Bunuel - najważniejsze jest to, by pracować nad tym samym filmem. Już na samym początku trzeba się upewnić, czy rozmawiamy o tych samych postaciach, o tych samych emocjach, tej samej atmosferze, tej samej historii. Czasem tak się zdarza, że jeden ze współtwórców pracuje nad jednym filmem, a drugi nad zupełnie innym, i nigdy się nie spotkają. Jest to więc dość ważne.
- Kiedy pracowałem z Bunuelem, był on o wiele starszy ode mnie i o wiele bardziej znany. Zacząłem od tego, by spróbować poczuć - nie zrozumieć, a właśnie poczuć - dlaczego postanowił on nakręcić ten właśnie film. Interesujące było na przykład to, że Bunuel zdecydował się na ekranizację "Piękności dnia", a przecież była to tandetna powieść, którą odrzuciło wielu uznanych reżyserów. Co było interesujące w tym konkretnym filmie? Kiedy już się tego dowiesz, wszystko staje się o wiele łatwiejsze. Czasami jednak dojście do tego pochłania bardzo dużo czasu, a zdarza się też, że nigdy nie udaje ci się tego odkryć. Jeśli chodzi o Bunuela, to chyba dwa razy zdarzyło się tak, że spotkaliśmy się, by pracować razem przez jakieś 7-10 dni, i niczego nie osiągnęliśmy; nic nie chciało z tego wyjść - więc rozeszliśmy się do swoich zajęć.
- Przez całe życie bardziej interesowały mnie inne kultury, niż ta, z której wywodzę się ja sam. Nie jest to celowe działanie, tak już po prostu jest. Zdarzało się, że byłem zapraszany do współpracy przy filmach o rewolucji francuskiej - która jest fascynującym wydarzeniem historycznym - ale były to filmy robione przez francuskich reżyserów. Takie projekty mnie nie interesowały: znaliśmy przecież te same książki na ten temat, nasza wiedza i reakcje też były takie same.
- Ale kiedy Wajda - wielki reżyser; w dodatku z kraju wówczas komunistycznego, co przecież stanowiło zupełnie inne zaplecze kulturowe - skontaktował się ze mną i zaprosił do współpracy przy swoim filmie o rewolucji francuskiej, natychmiast odpowiedziałem: tak. Chodziło nie tylko o to, że Wajda był świetnym reżyserem, ale też o to, że podchodził do tego okresu naszej historii z całym bagażem zupełnie innych odczuć. Na tym więc polega współpraca międzykulturowa - można jechać do Indii i adaptować epos "Mahabharata" na potrzeby europejskiego odbiorcy. Ale można też odwrotnie: znaleźć gdzieś inny umysł i inne oko, poprzez które można ukazać swoją kulturę i historię. To właśnie było takie istotne w "Dantonie" Wajdy.
- "Alfabet zakochanego w Meksyku" - cóż, Meksyk był pierwszym zagranicznym krajem, do którego się wybrałem. Było to w 1964 r. Pojechałem tam, by pracować z Louisem Malle'em nad scenariuszem do filmu "Viva Maria" z Jeanne Moreau i Brigitte Bardot. Była to moja pierwsza wyprawa poza granice Europy. Byłem wówczas początkującym scenarzystę. Potem zdarzało mi się wracać do Meksyku z częstotliwością dwa razy do roku, przez dwadzieścia lat, bo mieszkał tam Bunuel. Zarówno Meksyk, jak i Indie - które pojawiły się w moim życiu później - to dla mnie dwa kraje, które są jednocześnie dostatecznie odległe i dostatecznie mi bliskie. Kiedy podróżuję, kiedy mieszkam przez jakiś czas za granicą, to poszukuję przede wszystkim samego siebie - nawet w twarzach najbardziej mi obcych.
- Dla wielu ludzi w podróży najważniejsze jest to, by uwiecznić ją za pomocą aparatu. Ja nigdy nie robię żadnych zdjęć. Czasami tylko robię rysunki. Najważniejsze dla mnie to być sobą. Gdy tylko człowiek stawia stopę na obcej ziemi, to kraj ten przestaje już być obcym. To twoje miejsce. Jesteś tam. To właśnie jest uczucie, którego nieustannie poszukuję. Oczywiście, jeśli chodzi o Meksyk, to teraz mówię dobrze po hiszpańsku, jeżdżę tam często, mam tam wielu przyjaciół. W lutym będę prowadził tam warsztaty dla scenarzystów. I wszyscy ci moi przyjaciele pytają mnie: Jaki był Meksyk za czasów twojej młodości? Chodzi o to, że ja jeździłem tam wtedy, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. To bardzo osobliwe uczucie. Jak więc mógłbym powiedzieć, że to dla mnie obcy kraj, skoro rodowici Meksykanie pytają mnie, jak on wyglądał przed ich urodzeniem? To takie dziwne - jestem jednym z nich, a jednocześnie mam na ten kraj inne spojrzenie, inny stosunek do tej samej przecież ziemi.