Reklama

Beata Ścibakówna: Więcej odwagi

Beata Ścibakówna ma w swoim dorobku szeroki wachlarz ról i choć na ekranie oglądamy ją głównie w drugim planie, to jej aktorskie kreacje nigdy nie przechodzą bez echa. Nie inaczej będzie w przypadku Niny, którą wkrótce poznają widzowie "Blondynki".

Beata Ścibakówna ma w swoim dorobku szeroki wachlarz ról i choć na ekranie oglądamy ją głównie w drugim planie, to jej aktorskie kreacje nigdy nie przechodzą bez echa. Nie inaczej będzie w przypadku Niny, którą wkrótce poznają widzowie "Blondynki".
Beata Ścibakówna /Andrzej Hulimka /Agencja FORUM

W tym sezonie dołączyła pani do obsady "Blondynki". Kim jest tajemnicza Nina, w którą się pani wciela?

Beata Ścibakówna: - Nina, która swoim pojawieniem się w Majakach trochę namiesza, podaje się za behawiorystkę zwierząt. Zależy jej na tym, żeby znaleźć dobry kontakt z mieszkańcami. Czy jej się to uda - tego nie zdradzę. "Blondynka" to dość łagodny serial, jeśli chodzi o stylistykę, natomiast Nina jest postacią barwną i na pewno wprowadzi to tego świata dużo koloru. Pozostali bohaterowie będą zaskoczeni, że ktoś taki chce sobie zaskarbić ich serca.

Można się domyślać, że Nina będzie dość ekscentryczną postacią. Dobrze się pani czuje w takich szalonych rolach?

Reklama

- Choć bywam postrzegana jako stanowcza, wyniosła i władcza kobieta, to dostaję propozycje różnorodnych ról. W "Złotopolskich" grałam masażystkę Mirellę, która była zakręcona i dążąc do celu, robiła to zawsze z wdziękiem i poczuciem humoru. Wiele osób pamięta mnie też z napisanego i wyreżyserowanego przez Jerzego Gruzę serialu "Tygrysy Europy", w którym zagrałam Elizabeth Nowakową. To była bomba zegarowa: matka dzieciom, bezkompromisowa, kobieca i zwariowana. W teatrze natomiast każda zagrana przeze mnie postać jest inna. Oczywiście, każdy aktor ma swój określony wizerunek. Nieliczni reżyserzy i producenci nie boją się go złamać i są odważni w propozycjach wydawałoby się zupełnie niepasujących do danego aktora. W serialu "Skazane" zagrałam poranioną psychicznie Annę i bardzo sobie tę rolę cenię.

Ma pani na koncie wiele drugoplanowych ról. Czy stworzenie wyrazistej postaci, która przebije się z drugiego planu, bywa większym wyzwaniem niż zagranie głównej roli?

- Dobrze napisana rola drugoplanowa bywa bardziej wyrazista i ciekawsza do zagrania niż rola pierwszoplanowa. Lubię grać dobre, mocne epizody. W serialu "Zawsze warto", moja Sofia była bardzo kontrowersyjna, ale miała duży wpływ na rozwój sytuacji w całej intrydze serialowej. Natomiast "W rytmie serca" zagrałam matkę głównej bohaterki, kobietę złamaną przez życie i głęboko poranioną. Teraz mamy szaloną Ninę w "Blondynce". Trzy kompletnie różne bohaterki, za to bardzo wyraziste!


Obserwuje pani z dumą dokonania swojej córki, która poszła w aktorskie ślady rodziców?

- Jestem dumna z tego, że chce się kształcić i nie poszła łatwiejszą drogą: seriale, filmy, ścianki, sesje, kariera... W szkole aktorskiej zdobywa merytoryczną i praktyczną wiedzą na temat tego zawodu oraz narzędzia, którymi będzie się w przyszłości posługiwać. To, czego się teraz nauczy, zaprocentuje na całe życie. To jest dla mnie bardzo ważne, że ma cele, ambicje i spełnia się w tym, co robi.

Kończąc szkołę aktorską, być może Helenie uda się uniknąć zarzutów, że dostaje role dzięki znanym rodzicom.

- Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie tak mówić. Helena jest bardzo utalentowaną i pracowitą osobą i udowodniła to swoimi dotychczasowymi rolami. Wszystkie zdobyła dzięki castingom, na których czasami wymagają od niej więcej niż od innych, więc ten kij ma dwa końce.

Aktorzy często mówią, że nie chcą, żeby ich dzieci wybrały ten zawód. A jak było w pani przypadku?

- Ja wsłuchiwałam się w moje dziecko. Miałam możliwości, aby otwierać jej różne furtki, by mogła sprawdzić się w wielu dziedzinach, spróbować i doświadczyć tego, co ją interesowało. Wymagałam przy tym tylko jednego: konsekwencji.

Pani również postawiła na wykształcenie. Za rok będzie pani świętowała 30-lecie ukończenia Akademii Teatralnej. Gdyby miała pani możliwość spotkać siebie, opuszczającą mury uczelni to, co by pani sobie powiedziała?

- Więcej odwagi dziewczyno, nie wstydź się i walcz o siebie. Aktorstwo to piękny zawód pod warunkiem, że ma się szczęście, ale szczęściu zawsze można dopomóc.

Wiele osób cieszy się, że 2020 rok wreszcie się skończył. A jak pani go zapamięta?

- Zapamiętam go przede wszystkim z uwagi na zamknięte teatry, co jest klęską nie tylko dla kultury, ale i dla rozwoju emocjonalnego człowieka. Dla mnie to tym większa strata, bo w zeszłym roku wyprodukowałam przedstawienie pod tytułem "Oszuści" we wspaniałej obsadzie: Gabriela Muskała, Michalina Łabacz, Zbigniew Zamachowski, Piotr Grabowski, Filip Pławiak. Premiera miała odbyć się w marcu, ostatecznie zdążyliśmy zagrać kilka razy we wrześniu i październiku, po czym znowu nas zamknięto. Dla mnie, jako producentki to jest porażka. Nie zarabiam ani ja, ani aktorzy, których zatrudniam. Nie pracujemy, nie eksploatujemy tego przedstawienia, chociaż mamy zaproszenia z całej Polski i zza granicy. Trudno będzie nam się z tego podnieść.

Mimo wszystko patrzy pani jednak w przyszłość z optymizmem, że w 2021 roku wszystko wróci do normy, że teatry będą działać, że "Oszuści" wrócą na scenę?

- Cóż, nie mogę się załamać. 2021 to jest oczko, jak to mówi mój mąż, który lubi liczby, a oczko jest szczęśliwe, więc liczę na to, że ten rok przyniesie szczęście, którego wszystkim życzę. To słowo zawiera w sobie bardzo wiele: zdrowie, pracę, miłość, spełnienie. Wkraczam w ten rok z nadzieją. Chociaż ostatni czas był dla mnie ciężki, to nie należę do osób, które się łatwo poddają i odpuszczają.

Rozmawiała Adriana Nitkiewicz / AKPA

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Beata Ścibakówna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy