Beata Ścibakówna: Na takie role czeka się całe życie
Bycie dobrą i odpowiedzialną matką kosztuje. W serialu płaci za to zdrowiem i ogromnymi wyrzutami sumienia. Prywatnie jej matczyna nadgorliwość została raz ukarana... stanowczym poleceniem opuszczenia planu filmowego.
W "Skazanych" gra pani matkę, która zadenuncjowała syna narkomana. To chyba najtrudniejsza rola w serialu.
Beata Ścibakówna: - Tak mówią... Dodatkową trudnością było dla mnie to, że Anna Kowalska, bo tak nazywa się moja bohaterka, była dla mnie kompletnie obcą osobą, inną ode mnie, od mojego tzw. ekranowego wizerunku. Zwykle grałam silne, piękne, bogate kobiety, a Anna jest trochę zaniedbana i niepewna siebie, choć w trakcie trwania tej historii zmienia się, dojrzewa, poznaje siebie. Na takie role w serialu czy filmie czeka się przez lata. Nawet aktorki amerykańskie marzą o nich i za nie dostają Oscary - jak choćby Nicole Kidman w "Godzinach" czy Charlize Theron w "Monster".
Jestem ciekawa, ile to panią emocjonalnie kosztowało?
- Grałam scenę z Marcinem Perchuciem. Na próbach tak się rozhuśtałam emocjonalnie, że Marcin powiedział: "Jak tak będziesz grać, to wylądujesz w Tworkach!". I coś w tym jest. To jest rola, w której nie mogłam oszukać uczuć, napięcia, łez... Próbowałam zrozumieć Annę - w jaki sposób myśli, dlaczego tak się zachowuje i postępuje, co nią powoduje? Całość serialu zamknięta w 13 odcinkach sprawiła, że od początku wiedziałyśmy, jak potoczą się losy naszych bohaterek i mogłyśmy odpowiednio konstruować swoje postaci.
Donos na własnego syna zmienia Annę. A jakie pani miała przełomowe momenty w życiu, które sprawiły, że dziś pani jest właśnie taką, a nie inną osobą?
- Pierwszy, nie traumatyczny, ale na pewno przełomowy był czas, kiedy dostałam się do szkoły teatralnej i przeprowadziłam się z Zamościa do Warszawy. Zobaczyłam, jak wygląda zupełnie inny świat, ludzie. W tych nowych warunkach musiałam przyjrzeć się sobie i zrozumieć, jaka teraz jestem, co mnie czeka i jak się odnaleźć w nowych okolicznościach. To była pozytywna zmiana, bo zaczęłam świadomie dojrzewać i inaczej niż do tej pory patrzeć na siebie.
Czym życie w Warszawie różniło się dla pani od tego w Zamościu?
- Właściwie wszystkim, począwszy od tego, jak wyglądało miasto, a skończywszy na ludziach, których spotkałam, studiując i po zakończeniu szkoły. To były przełomowe lata dla nas wszystkich, w zasadzie od nowa tworzyło się
państwo polskie, a ja poznawałam osoby, które brały udział w tym procesie... Miałam szczęście spotkać największe autorytety z dziedziny kultury, polityki i biznesu. Byłam zafascynowana ich wiedzą, mądrością i doświadczeniem. Moi rówieśnicy nie mieli takiej szansy. Te spotkania miały na mnie duży wpływ. Jako najmłodsza czułam ogromne onieśmielenie, szacunek, podziw dla tych ludzi i dlatego bałam się cokolwiek powiedzieć, tylko chłonęłam...
Została w pani tamta dziewczyna z Zamościa?
- Pewnie trochę tak. Staram się pielęgnować w sobie radość, otwartość, pewnego rodzaju naiwność i wiarę w ludzi. Poza tym mam nastoletnią córkę i dzięki niej też pewnie nieco wolniej się starzeję... Ona mnie krytykuje, przywołuje do porządku, patrzy, w co się ubieram, ale też puszcza modną muzykę, pokazuje ciekawe książki, zapoznaje z młodzieżowym językiem. Tak więc siłą rzeczy jestem w tym nastoletnim nastroju cały czas.
Skoro o córce mowa - chce z panią rozmawiać na różne trudne tematy?
- Z Heleną zawsze miałam bardzo dobry kontakt. Rozmawiamy o wszystkim - od stosunków damsko-męskich po używki. Zresztą chodzi do szkoły, w której też nie ma tematów tabu. Na przykład rodzice zgodzili się, by uczniom wyrywkowo badać mocz na obecność narkotyków w organizmie. Tym bardziej nie mamy się czego wstydzić i udawać przed sobą, że nie ma trudnych spraw.
Kilka lat temu zagrałyście razem w "Układzie zamkniętym". Podobno tak pani doradzała córce, że w końcu usunięto panią z planu?
- Tak było! Chciałam, żeby jak najlepiej zagrała, więc co chwila wciskałam się z radami, mimo że miała opiekę reżyserską. No i w końcu usłyszałam, że to nie moja scena i mam sobie iść. I poszłam. Każdy musi znać swoje
miejsce.
A pani miejsce jest u boku aktora Jana Englerta, bożyszcza kobiet. Jest pani o niego zazdrosna?
- Opowiem pani taką historię. Mąż jest bardzo popularny w Bułgarii - zagrał w tamtejszym kultowym, historycznym filmie bohatera narodowego, takiego Kmicica. I ten film na osiem milionów Bułgarów zobaczyło chyba piętnaście. Mąż został nawet nagrodzony orderem dla zasłużonych ludzi kultury. Widziałam krąg kobiet, które go otaczały i wpatrywały się w niego z podziwem. To nie była zazdrość, tylko duma i satysfakcja, że ten mężczyzna jest moim mężem. 2 września obchodziliśmy 20-lecie ślubu i to też o czymś świadczy...
A na początku nie wróżono wam nawet dwóch wspólnych lat!
- Wszystko wtedy było inne. Wiadomo, plotkowano i niektórzy nam na pewno dobrze nie życzyli. Ale nie istniały wtedy kolorowe pisemka, nie prześladowali nas paparazzi i mogliśmy w spokoju poznać się i bez fleszy wziąć ślub. To były czasy...
Ewa Gassen-Piekarska