Świetny aktor i wrażliwy człowiek, jego nazwisko kojarzy się z dobrym kinem. Bartłomiej Topa opowiedział m.in. o metodach pracy, nielegalnym interesie i seksie na ekranie.
Spotykamy się na planie "Drugiej szansy". Jest sobotnie popołudnie, a przed nim jeszcze kilka wymagających emocjonalnie scen do nakręcenia. Jest skupiony, wyciszony i troszkę zmęczony. Dlatego na początek rozmowy wybieram temat, który - mam nadzieję - pozytywnie go rozrusza.
Zacznijmy od czegoś nieoczywistego - jako fanka Beatlesów ucieszyłam się, że pan ich uwielbiał!
Bartłomiej Topa: - Tak, bardzo, towarzyszyli mi od podstawówki. Są wspaniali, zostają na całe życie. W młodości grałem w zespole, który wykonywał ich utwory. Ja byłem McCartneyem i grałem na basie. Nagraliśmy nawet kilka
utworów, leżą gdzieś zakurzone na półkach. Byłem nimi tak zafascynowany, że pod koniec lat 80. przegrywaliśmy Beatlesów z oryginalnych albumów na kasety z lekcjami języka rosyjskiego i sprzedawaliśmy je na targu.
Ale zemsta!
- Wtedy myślałem biznesowo - tanio wyprodukować, drogo sprzedać. Wydaje się, że byliśmy jedną z pierwszych pirackich wytwórni muzycznych za czasów komuny. Ale, niestety, złapała nas milicja, towar zarekwirowała, a ojciec musiał pojawić się na komendzie i gęsto tłumaczyć z biznesowych pomysłów syna.
Złamali panu karierę biznesmena i musiał pan zostać aktorem...
- Wtedy nawet o tym nie myślałem. Chociaż w domu cała rodzina była zaangażowana w działania artystyczne - rodzice śpiewali w chórach, siostra grała na wiolonczeli, brat na skrzypcach, a ja na fortepianie. Pomysł na aktorstwo pojawił się później.
Wielu panu na pewno zazdrości - nie tylko gra pan ciekawe role, ale też na planie spotyka piękne aktorki. I gra sceny erotyczne, jak choćby z Małgorzatą Foremniak w "Sługach bożych".
- Takie sceny bywają stresujące i sporo od aktorów wymagają, w tym wypadku najważniejsze jest zapewnienie wzajemnego komfortu i dobrej atmosfery. Z Małgosią Foremniak znamy się od szkoły, lubimy się, więc było nam łatwiej.
Wyszło wam tak dobrze, że siedzący przede mną w kinie nastoletni chłopcy musieli chwilę ochłonąć, zanim wstali z foteli.
- No cóż, reakcje bywają różne...
W "Drugiej szansie" podrywa pan Małgorzatę Kożuchowską. Co pana ujęło w granym przez pana Adamie Swenssonie?
- To dobry szef, profesjonalista, lojalny partner, ale gdzieś pod tą otoczką uśmiechu i uprzejmości pojawia się ciemna strona tego gościa - myślę o zazdrości, zaborczości, jest tego pełna paleta. Zainteresowała mnie ta nieoczywista zmiana charakterologiczna. Ta postać od początku jest w zasadzie przegrana, bo wszystko wskazuje na to, że i tak Monikę zdobędzie Marcin (Bartłomiej Świderski). W Szwecji Adam zostawił swoją nie do końca jasną przeszłość. Przyjeżdża do Polski, by otworzyć nowy rozdział w życiu. Chce to zrobić razem z Moniką. Ale demony przeszłości i niezałatwione osobiste problemy kładą się cieniem na jego nowych relacjach. Więcej nie mogę mówić.
Czy grając z aktorkami, trochę się pan w nich zakochuje?
- Pojawia się taki moment fascynacji, wzajemnego zauroczenia. Ale w naszym zawodzie ludzie są bardziej otwarci, filtrujemy przez siebie tyle historii przeróżnych, że to nas uwrażliwia na siebie i takie relacje są łatwiejsze. Kiedy między aktorami wytwarza się specyficzna wibracja, jest to ciekawsze dla widza. Z reguły spotykamy się wcześniej, omawiamy te sceny, poznajemy się, staramy się poczuć, "pomacać" i zbudować jakąś relację w zależności od tego, kogo mamy grać.
Podobno podczas pracy na planie "Sług bożych" z Julią Kijowską, która na początku gra pana antagonistkę, prywatnie też trochę szukaliście spięć. Często się tak panu zdarza?
- Zdarza się. Lubię wcześniej prowokować momenty, które mają zaistnieć po włączeniu kamery. Ale też mam świadomość, że czasem nie ma czasu, by wejść w taką rolę dogłębnie - żebym przez dwa miesiące siedział w więzieniu, bo mam zagrać przestępcę, czy mieszkał na wsi, bo mam zagrać kogoś w kaloszach. Używamy wyobraźni, w sobie poszukujemy odpowiednich atrybutów. I robi się ciekawie, kiedy odkrywam cechy, których po sobie mój bohater się nie spodziewał, np. że mógłby uderzyć kobietę. Na szczęście skomplikowana rzeczywistość kreowana przez scenarzystów wydarza się tylko przed kamerą.
Czyli rozumiem, że odkrył pan cechy, których się po sobie nie spodziewał?
- Pewnie! Nie wartościuję ich, tylko się im przyglądam, myślę, że to rodzaj jakiegoś podarunku, bo fajnie jest dotknąć czegoś, o czym nie miało się pojęcia. Kiedy brałem udział w kampanii "Autyzm - moje życie" i grałem osobę ze spektrum autyzmu, poczułem na własnej skórze to, co czują autycy. Albo co mi się wydaje, że czują. To było dziwne - czuć ten rodzaj dojmującej samotności, obserwując świat z ich punktu widzenia, próbując zrozumieć ich zachowanie.
Ile z tego w panu zostaje?
- Trochę zostaje, ale to są intymne historie, które są trudne do wyrażenia lub wydają się naiwne i prozaiczne, więc wolę o tym nie mówić.
Czy pana zaangażowanie w różne akcje wynika z poczucia odpowiedzialności za to, że jest pan osobą publiczną i musi spłacić dług widzom?
- Mam jakiś komfort życia, ale wiem przecież, że innym tak dobrze się nie powodzi. Trudno, żebym sobie wygodnie siedział w fotelu i pił wino, kiedy komuś obok mnie jest źle. Bycie osobą publiczną zobowiązuje do tego, żeby wesprzeć tych, którzy tej pomocy potrzebują. Wspieram różne akcje. Współpracuję z Klubem Gaja, ale też działam na rzecz Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa.
To pokłosie "Karbali", w której grał pan główną rolę?
- Tak, i spotkań z żołnierzami, którzy po powrocie z misji właśnie takiego wsparcia potrzebują.
Zaangażował się pan też w propagowanie triathlonów. Ile ich pan zaliczył?
- Ukończyłem kilka, w tym na dystansie długim - pół-Ironmana. Ciało jest dla nas, aktorów, narzędziem, więc wszechstronne przygotowanie do zawodu - czy przez uprawianie triathlonu czy innych aktywności fizycznych - bardzo nam służy. Triathlon nie tylko pozwala sprawdzić się w ekstremalnych warunkach, ale zachowuje nas w dobrej kondycji.
Jest pan znany z tego, że bardzo dba o zdrowe życie - uprawia sporty, odpowiednio się odżywia. Ale... chyba zdarzają się panu odstępstwa?
- Pewnie, że tak! Poza bieganiem jest jeszcze życie! Jedni lubią ekstremalnie, inni na leniwo i to też jest ok.
Ewa Gassen-Piekarska