W serialu „Ultraviolet” gra policjanta, który marzy o spokoju. W życiu woli jednak wyzwania i coraz wyżej stawia sobie poprzeczkę.
Dla ciekawej roli jest gotów trenować do upadłego albo znosić na planie ulewy i mróz. Uważa, że w pracy pomaga mu wysiłek fizyczny, bo dotleniony mózg lepiej działa. Uprawiał triathlon, żeby pokonywać własne słabości, teraz biega głównie w akcjach charytatywnych.
W "Ultraviolecie" po raz kolejny wciela się pan w stróża prawa. Pan wybiera takie role czy to one pana wybierają?
Bartłomiej topa: - Dostaję różne propozycje, chociaż rzeczywiście często związane z takimi rolami. Może mam takie szczęście, a może po prostu tak mnie widzą reżyserzy, producenci, szefowie castingów... Może dostrzegają we mnie faceta o mocnym kręgosłupie moralnym. Póki co, nie zniechęciłem się do takich postaci i takie propozycje mnie jeszcze nie uwierają. Na szczęście nie występuję ciągle w tym samym mundurze: ostatnio byłem pogranicznikiem, policjantem, żołnierzem. Niby wciąż uniform, a jakie bogactwo... Właśnie różnorodność najbardziej mnie ciekawi w zawodzie aktora.
Zagrał pan w "Ultraviolecie", bo...
- ...bo zainteresował mnie scenariusz i chciałem się znowu spotkać na planie z reżyserem Jankiem Komasą oraz Magdą Czerwińską [serialowa detektyw Beata Misiak - przyp. red.], z którą wraz z Sebastianem Fabijańskim [śledczy Michał Holender - przyp.red.] tworzymy policyjny trzon "Ultravioletu".
Podobno kolory odgrywają tu ważną rolę.
- O, bardzo istotną! Uważni widzowie od razu to zobaczą. Wątki funkcjonariuszy będą się przeplatać w części niebieskiej - czyli policyjnej - serialu. Sfera, w której dominuje światło fioletowe, jest związana z tytułową grupą detektywów amatorów.
Różnią się też metody śledcze obu zespołów.
- Każda z tych grup używa innych narzędzi, ma inną skuteczność. Działania policjantów Wydziału Kryminalnego są trochę zachowawcze, a to dlatego, że śledczy muszą się poruszać w granicach prawa, ograniczają ich sztywne zasady. Każda akcja wymaga więc wielu pozwoleń, wprowadzenia odpowiednich procedur, a w związku z tym i czasu. "Ultraviolet" może działać szybciej, swobodniej, mniej formalnie - dzięki temu pasjonaci wychwytują elementy zagadki, które umykają policjantom. W serialu zostało to bardzo trafnie pokazane, podobnie jak to, że profesjonaliści i amatorzy znakomicie się uzupełniają. Z każdym kolejnym odcinkiem współpraca detektywów i pasjonatów zagadek kryminalnych będzie coraz ściślejsza, chociaż będzie to dosyć szorstka znajomość.
Członkowie "Ultravioletu" wykorzystują najnowsze technologie, grany przez pana komendant policji wojewódzkiej Waldemar Kraszewski jest bardziej, jak by to ująć, analogowy...
- Chyba po prostu wkraczam w taki wiek - niedawno skończyłem 50 lat. Młodzi ludzie nie odrywają się od komputerów i smartfonów, dzieci niemalże rodzą się z tabletem w ręku. To jest ich świat, wirtualna rzeczywistość dotyczy ich znacznie bardziej niż osób mojego pokolenia. Cyfrowy świat jest interesujący, ale niesie ze sobą dużo zagrożeń - przecież dotyczy to także świata analogowego. Policja zresztą też coraz bardziej się "zbroi" w zdobycze najnowszej techniki, ale Kraszewski to taki dinozaur na wymarciu - niewiele mu zostało do emerytury, chce zakończyć służbę po bożemu, spokojnie i łagodnie.
A pan jest gadżeciarzem?
- Kiedyś byłem - gdy cyfryzacja wchodziła w życie, pojawiały się pierwsze telefony komórkowe, internet, Bluetooth. Szalałem na punkcie nowinek, ciągle byłem głodny kolejnych rewelacji z tej dziedziny. Jak jeździłem za granicę, zawsze kupowałem sobie jakieś gadżety, których w Polsce jeszcze nie było. Można powiedzieć, że duże sieci komórkowe na mnie testowały rynek. Do dziś uważam, że elektronika ułatwia życie, ale nie mam już na jej punkcie takiego bzika jak parę lat temu. Jeżdżę starym, dwunastoletnim samochodem, nie mam najnowszej wersji smartfonu. Korzystam z komputera i internetu, ale potrafię się w jednej chwili od nich odciąć.
Umie się pan zaszyć, powiedzmy, w niedostępnych Bieszczadach - bez wi-fi i zasięgu telefonu?
- Jasne! Pokochałem Bieszczady podczas pracy nad "Watahą" i gdybym mógł już nie pracować, w jednej chwili bym się tam przeniósł, chętnie zamieszkałbym w całkowitej dziczy. To miejsce daje mi tyle wewnętrznego spokoju, blisko natury czuję, że jestem łagodniejszy, bardziej skupiony na tym, co naprawdę ważne. Niech pani spojrzy - siedzimy przy stoliku, a wokół nas miga kilka ekranów, ktoś w telefonie przegląda internet, otacza nas hałas i chaos. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak bardzo jesteśmy tym wszystkim przesiąknięci. Bezkrytyczne chłonięcie tego zalewu informacji to jedna z współczesnych chorób cywilizacyjnych. Ja staram się na nią nie zapaść.
Natomiast cierpi pan podobno na lęk wysokości. Pan? Góral z Nowego Targu?
- No właśnie, to jakaś pomyłka natury. Lęk wysokości daje mi o sobie znać od czasu do czasu, czasem nawet przeszkadza w pracy. Ale zwykle kiedy rusza kamera, zapominam o nim, tak bardzo skupiam się na roli. Zresztą podobno można nad tą fobią zapanować, tylko trzeba ćwiczyć. Ja jeszcze do tego etapu nie doszedłem.
Za to rola Kraszewskiego, policjanta tuż przed emeryturą, nie wymagała chyba od pana szczególnych przygotowań...
- Rzeczywiście, tym razem oszczędzono mi takich morderczych treningów, jak podczas przygotowań do "Karbali" albo "Watahy". Gram doświadczonego policjanta w średnim wieku, raczej legalistę niż twardziela - szefa komendy, który nie musi się popisywać podczas pościgów, tylko trzymać swoich ludzi w ryzach.
W jakich jeszcze produkcjach zobaczymy pana wkrótce w kinie i telewizji?
- Skończyliśmy właśnie zdjęcia do "Dziury w głowie" Piotra Subbotko - historii aktora, który jeździ z trupą teatralną niedaleko granicy z Białorusią, odwiedza umierającą matkę, spotyka dawną miłość. Trwa postprodukcja filmu, nie wiem, kiedy będzie premiera. Ale pół roku temu podjąłem decyzję, żeby na trochę zniknąć z dużego i małego ekranu. Przygotowujemy teraz w teatrze 6. Piętro spektakl "Niezwyciężony" - zagram tam z Agnieszką Grochowską, Aleksandrą Popławską i Szymonem Bobrowskim. Bardzo mnie ta praca cieszy i pochłania. Cały czas jeździ po Polsce spektakl "Triathlon Story, czyli chłopaki z żelaza", w którym grywam.
Właśnie, jest pan przecież triathlonistą... Sport daje panu oddech czy przyprawia o zadyszkę?
- Jedno i drugie. Dla mnie ciało to narzędzie pracy i chcę je utrzymać w dobrej kondycji. Triathlon jest sportem ekstremalnym, nie uprawiam go na co dzień, bo wymagałoby to ogromnej dyscypliny, pełnego zaangażowania i takiej ilości czasu, jakiej nie mogę mu teraz poświęcić. Miałem trzyletni epizod z triathlonem, ćwiczyłem wtedy bardzo intensywnie, a teraz trenuję około godziny dziennie, ale po to tylko, żeby utrzymać formę. Od czasu do czasu biegam, ostatnio brałem udział w zorganizowanym przez fundację Jaśka Meli "Business Run" we Wrocławiu - biegu dla osób niepełnosprawnych. Podoba mi się ta idea: można pokonać jakiś dystans dla własnej satysfakcji, a jednocześnie zdobyć pieniądze na szczytny cel.
A jak pan zarobił swoje pierwsze pieniądze?
- To był rok 1990, festiwal spektakli dyplomowych w Łodzi. Dostałem wtedy moje pierwsze 100 dolarów, na dodatek od Janka Machulskiego, który przyznał mi indywidualną nagrodę.
I co pan za nią kupił?
- Buty do biegania. Zanim mnie było stać na następne, zdarłem je tak, że miały dziury w podeszwach.
Anna Bugajska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***