Reklama

Barbarzyńca w ogrodzie kina

Debiutujący barbarzyńca - tak mówi o sobie Bodo Kox, legenda wrocławskiego kina offowego, który filmem "Dziewczyną z szafy" (kinowa premiera - 14 czerwca) wkracza do głównego nurtu polskiej kinematografii. O tym, dlaczego pozwala sobie na żarty z Andrzeja Wajdy, jak udało mu się nakręcić film z Krystyną Jandą oraz dlaczego warto słuchać Sigur Ros opowiedział w rozmowie z Tomaszem Bielenia.

"Dziewczyna z szafy", za którą Bodo Kox otrzymał m.in. prestiżową Nagrodę "Perspektywa" im. Janusza Kuby Morgensterna oraz Nagrodę Dziennikarzy na Festiwalu Debiutów Filmowych "Młodzi i Film" w Koszalinie, to - wedle opisu dystrybutora - nieszablonowa komedia o przyjaźni trójki samotników: zdolnego webmastera Jacka (Piotr Głowacki), jego zamkniętego w sobie, autystycznego brata Tomka (Wojciech Mecwaldowski) i nieufnej wobec otoczenia młodej antropolog Magdy (Magdalena Różańska). Gdy wezwany na spotkanie biznesowe Jacek poprosi pewnego dnia sąsiadkę o opiekę nad bratem, nie podejrzewa nawet, że to nieoczekiwane spotkanie da początek głębokiej więzi dwojga zagubionych ludzi.

Reklama

Czy Andrzej Wajda widział już "Dziewczynę z szafy"?

Bodo Kox: - Myślę, że pan Andrzej jest zajęty filmem "Wałęsa", więc nie sądzę, żeby znalazł czas, by zerknąć na moje dzieło.

Wiesz, dlaczego pytam o Wajdę?

- W jednej ze scen "Dziewczyny z szafy" udajemy, że cytujemy wywiad z panem Andrzejem. Główny bohater jest sawantem a tacy ludzie bezbłędnie potrafią powtarzać to, co wcześniej gdzieś usłyszą. I tam jest taki żart: mistrz polskiego kina i debiutujący barbarzyńca. Stwierdziliśmy, że to powinno być zabawne, ale pomysł narodził się w głowie Wojtka Mecwaldowskiego. Nie było go pierwotnie w scenariuszu.

To nie pierwszy raz, kiedy w swej twórczości humorystyczny sposób odwołujesz się do postaci Andrzeja Wajdy. Przypominam sobie twój króciutki film "Rura", który był próbą dekonstrukcji słynnego "Kanału". Ciągle podszczypujesz "mistrza polskiego kina".

- Nigdy programowo nie robiłem filmów przeciwko czemuś. Nie jestem też filmoznawcą i nie zastanawiam się, kiedy kręcę film, jak może być on potem odczytany. Bardzo lubię, kiedy widz podsuwa mi interpretację, na którą sam bym nie wpadł. To też moja radość, kiedy wymyślony przeze mnie obraz tak silnie oddziałuje na widza, że zaczyna on sobie dopowiadać pewne znaczenia, wymyślać konteksty. Niektóre z tych odczytań mnie zaskakują, ale cieszę się, że tak jest, bo to znaczy, że ludzie myślą po wyjściu z mojego filmu. To dla mnie znak, że nie jestem twórcą popcornowym. Zależy mi na tym, żeby widz coś wyniósł po seansie, niekoniecznie kawałek krzesła. Boję się obojętności.

- A co do pomników... Mam wielki szacunek dla pana Andrzeja Wajdy. "Ziemię obiecaną" uważam za arcydzieło. Ja jednak czuję się trochę jak taki gołąb, który na ten pomnik z zaskoczenia czasem coś tam chlupnie. Zachowywanie powagi i traktowanie wszystkiego serio jest na dłuższą metę bardzo męczące. W każdym społeczeństwie muszą być klauni, ja wziąłem tę rolę na siebie. Od dziecka jestem klaunem.


Przedrzeźniając Wajdę bohater Mecwaldowskiego wspomina o symbolu jego kina - białych koniach. Ja wtedy wracam do początku filmu, gdzie pokazujesz białego królika. I teraz się zastanawiam, czy ten królik to próba sparodiowania tych koni, czy raczej wkraczamy już do krainy czarów?

- Spodziewałem się tej interpretacji... Królik jest bardzo często odniesieniem do rzeczywistości onirycznej, ale otwiera też drzwi do świata narkotyków. W "Dziewczynie,,,", w związku z tym, że bohaterka trochę zażywa, chodziło mi, aby pokazać jej empatię do zwierzątek, które hoduje w tym swoim wyimaginowanym świecie.

- A biały królik...? Najłatwiej zdobyć królika. Były dwa. Jak się jeden zmęczył, to wchodził dubler. Nie jestem fanem wykorzystywania zwierząt w filmach, ale zapewniam - ani konikowi, ani królikom nic się nie stało.

Wajda to nie jedyny polski reżyser, którego "cytujesz" w "Dziewczynie z szafy". W jednej ze scen na ekranie telewizora widzimy fragment "Przesłuchania" Ryszarda Bugajskiego.

- Wiedziałem, że trzeba wstawić jakiś fragment filmowy, który Tomek mógłby potem odtworzyć. Proza życia podpowiadała mi, że musi to być fragment polskiego filmu. Chodziło o koszty praw autorskich i tantiemy. Dosyć szybko stwierdziliśmy, że to właśnie w "Przesłuchaniu" znajduje się tyle scen, gdzie kobieta jest atakowana, bita, czy poniżana przez mężczyznę. Zadzwoniłem do pana Bugajskiego z prośbą o zgodę na wykorzystanie fragmentu. Wysłałem mu scenariusz, nie wiem czy przeczytał, ale po drugiej rozmowie dał mi zgodę. Dzięki temu spełniło się - pośrednio - jedno z moich marzeń, bo zawsze chciałem pracować z Krystyną Jandą. Do tego jeszcze nie doszło, ale przynajmniej mam Krystynę Jandę w filmie.

Wróćmy jeszcze do królika, bo gdy spojrzymy na niego pod kątem "Alicji w krainie czarów", to granica między jawą a snem nagle staje się niezwykle cieniutka. Zadałem sobie pytanie, kiedy rozgrywa się akcja "Dziewczyny z szafy". Mimo iż jednym z dźwiękowych leitmotivów jest komentarz Dariusza Szpakowskiego z finału Mistrzostw Świata z 2006 roku między Włochami a Francją, to wydaje się, że czas przedstawiony w twoim filmie nie jest przypisany do konkretnego momentu historycznego.

- Jak pisałem scenariusz wydawało mi się, że to jest współczesna historia. Kiedy jednak dostałem od producenta możliwość współpracy z wybitnymi artystami - scenografem, operatorem, kostiumografem - wtedy wpadłem na pomysł, żeby nie trzymać się kurczowo czasu. Bohaterka używa kaseciaka z lat 90., komputerowiec zaś posługuje się dość nowym "Makiem". W kostiumie wyczuwalna jest moda lat 80., by za chwilę oko przykuło coś współczesnego. Tak samo ze scenografią: tutaj IKEA, za chwile stare meble pani Kwiatkowskiej. Myślę, że to jest do odczucia dla widza - taki uniwersalny wymiar tej historii. Obraz nie jest przypisany do żadnej epoki.


Wróćmy jednak do wspomnianego 2006 roku, ponieważ jest to data powstania scenariusza "Dziewczyny z szafy". Długą drogę musiał przejść ten tekst, zanim w końcu powstał film.

- To nie jest takie proste przyjść z ulicy, z offu, z dziwnym nazwiskiem, do zacnych pań i panów, żeby cię potraktowali poważnie. Ja tę drogę przechodziłem od drzwi do drzwi, aż w końcu się udało. Bardzo dużo pomógł mi Robert Gliński, bo kiedy w 2010 roku dostałem się do szkoły w Łodzi, to on został moim opiekunem artystycznym. Kiedy pokazałem mu tekst "Dziewczyny w szafy" zwierzając się, że mam taki scenariusz i że chciałbym go wreszcie zrobić, powiedział, żebym dał mu trochę czasu, że się popyta znajomych. W ten sposób scenariusz trafił do Włodzimierza Niderhausa, do Wytwórni Filmów Fabularnych i Dokumentalnych, i wtedy zaczęły się poważne rozmowy.

Wcześniej ten tekst był już w "Kadrze". Jurek Kapuściński to w ogóle pierwsza osoba ze świata "mainstreamu", która mnie poważnie potraktowała. Wtedy właśnie "Kadr" zaczął robić te słynne debiuty - "Rewers", "Sala samobójców" - więc Jurek nie miał wtedy czasu na "Dziewczynę z szafy", Zacząłem rozglądać się za innymi możliwościami.

Jak to się stało, że zacząłeś studiować i w filmówce, i w Szkole Wajdy?

- To była śmieszna historia. Pewnego razu pojechałem do Filipa Bajona, żeby się doradzić w sprawie udziału w projekcie Studia Munka "30 minut". Przeczytał scenariusz i powiedział, że choćby się bardzo starał, nie będzie w stanie przegłosować tego projektu. Ja piszę dosyć specyficzne rzeczy, mało szkolne. Będąc w Łodzi dowiedziałem się jednak, że mając dorobek artystyczny, można składać papiery na studia magisterskie. Jakiś dorobek artystyczny miałem, więc myślę: "Dobra!". Potrzebowałem jakiejś motywacji, żeby robić filmy. Nie robiłem ich, bo nie miałem siana, a szkole filmowej musisz zrobić film na zaliczenie, bo inaczej cię wyrzucają. Wspaniała motywacja dla offowego twórcy, prawda?

źródło: Dzień Dobry TVN / x-news

- Ze Szkołą Wajdy było zaś tak, że trzy dni po złożeniu papierów do Łodzi zadzwonił do mnie Maciek Sobieszczański i powiedział, że czytał mój scenariusz, który zgłosiłem na konkurs scenariuszowy. Ten tekst niczego nie zwojował, ale Maciek stwierdził, że dobrze byłoby, jakbym przyszedł do szkoły jako stypendysta. Bardzo mi się to przydało, bo rozwinąłem tam "Dziewczynę z szafy" konfrontując ten tekst z kolegami i koleżankami oraz wykładowcami. Szkoła Wajdy przywołuje ducha zespołów filmowych. Nie jak w kinie offowym, że twórca jest sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, tylko masz możliwość konfrontacji swoich pomysłów z opiniami innych ludzi. Nauczyło mnie to, żeby nie być zamkniętym na uwagi. Tak więc w przełomowym roku w moim życiu wylądowałem w łódzkiej filmówce i Szkole Wajdy, zrobiłem jeszcze wtedy prawo jazdy, spłodziłem córkę, skończyłem 33 lata... Generalnie dużo się działo w 2010 roku. Moment przełomu.

- Myślę sobie jednak, że to dobrze, że czekałem tyle lat na ten profesjonalny debiut, bo gdybym zrobił "Dziewczynę z szafy" wcześniej, to mógłbym spanikować. Teraz doceniam to, że to tyle trwało, bo stałem się innym, dojrzalszym człowiekiem.

Jak się czułeś na profesjonalnym planie z tak doświadczonymi współpracownikami?

- Bezpiecznie. Pracowaliśmy w hali, ja nie lubię plenerów... Boję się ze sprzętem wychodzić na dwór, bo albo będzie padało, albo będzie za mocno świeciło... Pracowałem z ludźmi, którzy zrobili już niejeden film. Czułem się więc bezpiecznie, zajmowałem się tylko swoją działką. Miałem dobry kontakt z aktorami, nikt nie stwarzał problemów. Do tego Wojtek Mecwaldowski... To, że miał taką a nie inną rolę sprawiało, że jak tylko pojawiał się na planie, wszyscy ściszali głos o połowę. Bo to rzeczywiście była trudna rola. Jeden aktor to zagra i pójdzie do domu zjeść rosół, a inny w danym momencie rzeczywiście fizycznie cierpi. Myślę więc, że wszyscy byliśmy skoncentrowani; z drugiej strony panowała na planie dobra atmosfera.

Zastanawiam się, skąd się wzięła "Dziewczyna z szafy"? Po seansie filmu myślałem o pewnej zbieżności z klimatem filmów Wesa Andersona. Podobnie wycofani bohaterowie, lekko freakowe poczucie humoru...

- Bardzo lubię Wesa Andersona, ale "Dziewczyna z szafy" ma swoje inspiracje w muzyce. Geneza tego filmu jest bardzo prosta. Mieszkałem we Wrocławiu i chodząc z rodzinnego domu na przystanek tramwajowy mijałem osiedle Kosmonautów. Pamiętam, że wyszła wtedy pierwsza solowa płyta Thoma Yorke'a, dużo słuchałem wtedy również Sigur Ros. Idąc przez to osiedle i słuchając tej muzyki, widziałem zeppeliny... To prostu samo przyszło... Wystarczyło się skupić na tym, co się w głowie układa i później spisać.

"Dziewczyna z szafy" przypomina również ciepłym klimatem czeskie komedie.

- Bardzo lubię czeskie kino, tam samo jak skandynawskie. Popatrz: Czesi - dystans, Skandynawowie - dystans. To mnie pociąga. Nie tylko martyrologia, bezrobocie, bieda... My jesteśmy między Północą i Południem - powinniśmy umieć wypośrodkować te dążenia i robić filmy, które będą uniwersalne. Kogo na świecie obchodzą nasze traumy? Jeśli nasze problemy będziemy opakowywać w lżejszy sposób, to zaintrygujemy innych nasza historią . A nie na dzień dobry - oooo, to jest największe cmentarzysko na świecie. Powtarzam ciągle, że rzeczy śmiertelnie poważne mnie nudzą.

Jak słuchałem "Dziewczyny z szafy", to myślałem że muzyka jest autorstwa zagranicznego zespołu.

- Początkowo w filmie miały znaleźć się kompozycje wrocławskiego zespołu Indigo Tree - duetu, w którym na basie grał mój przyjaciel Filip Zawada. Zespół się jednak zdążył rozpaść, poprosiłem więc Filipa, żeby coś w tym klimacie mi stworzył do spółki z Joanną Halszką Sokołowską. Powiedziałem im, czego słuchałem. Wysłałem im piosenki Sigur Ros, Thoma Yorke'a, Radiohead. Dodałem, że nie stać mnie na tą muzykę więc muszą zrobić coś, co by było w tym klimacie. Zrobili coś zupełnie innego, ale jednak w tle słychać te inspiracje.

Są w "Dziewczynie z szafy" watki autobiograficzne?

- Biorąc pod uwagę, że kino autorskie zawsze jest rodzajem terapii - każda z głównych postaci w "Dziewczynie z szafy" ma jakieś moje cechy. Magda - ja często mam taki stosunek do ludzi, żeby się zamknąć w domu i nikomu nie otwierać. Jacek z kolei jest rodzajem klauna, z tymi swoimi nieśmiesznymi żartami; ja też swoją nieśmiałość zasłaniam durnymi dowcipami...

Jak wybierałeś aktorów? Eryk Lubos, który gra w "Dziewczynie..." policjanta mówił mi, że błagał, aby móc zagrać w tym obrazie.

- Eryk jak zwykle trochę przesadził, ale to fakt, był mocno zaangażowany w ten projekt. Wyobrażałem sobie bohatera, który miałby twarz esesmana i gołębie serce. Taką wymyśliłem postać, jedynego normalnego w świecie wariatów. Eryk się idealnie nadaje do takich ról. Śmieszne jest to, że w tym czasie miał też zdjęcia do "Drogówki", więc na plan przychodził już w kompletnym stroju.

Piotr Głowacki jako Jacek po raz kolejny tworzy świetną ekspresyjną postać. Krzystek w "80 milionach" dał mu poprzeklinać, w "Dziewczynie z szafy" również miał okazję do brylowania . Słyszałem jednak, że tego bohatera miał początkowo zagrać Mecwaldowski.

- Był taki moment, kiedy myślałem, że ciężko będzie znaleźć Jacka, a Wojtek swobodnie mógł zagrać i tego, i tego. Był jednak w tym projekcie na tyle długo, i tak wszedł postać drugiego z braci, że stwierdził , że ciężko będzie mu teraz porzucić Tomka. Szukałem wysokiego blondyna i... dlatego zatrudniłem Piotra Głowackiego.

źródło: Dzień Dobry TVN / x-news

Ten bohater ma w sobie bardzo komiczną cechę - po każdym żarcie musi asekurować się, że nie mówił poważnie. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że te jego teksty są naprawdę zabawne.

- To ja tak mam. Często muszę po chwili zaznaczyć, że to, co powiedziałem przed momentem było żartem. Rozumiesz więc, że nie wszyscy mnie lubią, bo myślą, że ich obrażam. A ja sobie tylko żartuję. Żarcik...

Aktorski tercet uzupełnia debiutantka.

- Przypadek. Jak chodziłem po agencjach i oglądałem zdjęcia aktorek w określonym wieku, to odrzuciłem Magdę. Miała po prostu złe zdjęcie, wyglądała staro, tak jakby uprawiała najstarszy zawód świata. Potem jednak jej agentka przyprowadziła ją do mnie i mimo że była w makijażu, wyglądała o niebo lepiej. Powiedziałem: "Skoro jesteś, to zapraszam na casting". Jak przyszła dwa dni później, już bez makijażu, ucharakteryzowana na ekranową postać, to po 3 minutach spojrzałem na Wojtka i moją drugą reżyser Paulinę Krajnik i już wiedzieliśmy, że to jest to. Magda była świeżo po szkole wrocławskiej.

- Fajnie się złożyło, bo Teresa Sawicka, która w filmie gra Kwiatkowską, była pedagogiem w szkole we Wrocławiu. W "Dziewczynie z szafy" zagrała ze swoimi absolwentami: Różańska, Mecwaldowski, Lubos - wszyscy byli jej studentami. Wrocławska energia.

Skoro przywołałeś postać Kwiatkowskiej... Mimo że twój film daleki jest od społeczno-politycznej publicystyki, to jednak schwarzcharakter tego obrazu to przedstawicielka jasno określonej grupy społecznej. Kwiatkowska jest nikim innym tylko "moherowym beretem"!

- Poznałem w swoim życiu wiele podłych osób, które nosiły na piersi krzyżyk. To, co zrobiłem z Kwiatkowską, nosi znamiona karykatury, ale z moich obserwacji wynika, że osoby, które są niedobre dla swoich sąsiadów, głośno słuchają religijnych rozgłośni. Nie chciałem jednak robić z tego tematu. Jak sobie wyobrażałem tę postać, to pomyślałem, że dobrze byłoby, gdyby ona sfiksowała i miała objawienie. W związku z tym, że dużo oglądała programów o naszym papieżu, to siłą rzeczy, jak upadła z krzesła, to kto miał się jej ukazać? Przecież nie biały królik!

"Dziewczyna z szafy" cały czas czeka na premierę, ale słyszałem, że masz już na rozkładzie kolejne projekty.

- Muszę rozwijać jeden tekst, który mi zbombardowali eksperci w PISF-ie. Doszedłem do wniosku, że skoro mój język nie jest zrozumiały, to polecę w jeszcze większy odlot. Nie mam już nic do stracenia. Dostałem także propozycję realizacji filmu kostiumowego. Nie mogę jeszcze nic na ten temat mówić, ale jeśli to dojdzie do realizacji, to będę teraz siedział w XIX wieku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dziewczyna z szafy | Bodo Kox
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy