Arkadiusz Jakubik: Żadna rola aktorska mi tego nie dała
Chętnie obsadzany przez Wojciecha Smarzowskiego. Zagrał u niego m.in. w „Domu złym”, „Drogówce” i „Wołyniu”. Widzowie cenią sobie jego dystans i poczucie humoru, a także talent muzyczny. Niedawno ukazała się nowa płyta formacji Dr Misio, której Arkadiusz Jakubik jest liderem.
Tworzysz muzykę po to, aby spełniać się artystycznie, czy może chciałbyś, żeby gra w zespole stała się podstawą twojego życia?
- Ale to już się stało... (śmiech) Dr Misia założyłem 9 lat temu. Miałem wtedy trochę więcej wolnego czasu. Do tego zbliżała się czterdziestka, czyli klasyczny syndrom kryzysu wieku średniego. Zawsze marzyłem, by grać w kapeli rockowej, stać na scenie z mikrofonem i drzeć się z całej siły. I właśnie wtedy pomyślałem sobie, że może warto spróbować. Zwłaszcza, że mój przyjaciel Paweł Derentowicz miał studio "Papryka i synowie". Odbywały się tam najlepsze rock’n’rollowe imprezy na mieście. Zawsze nad ranem zaczynaliśmy muzyczne jammy, na których wydzierałem się po "norwesku".
- Za którymś razem zapytałem Pawła, że może założymy razem band? Na początku to była zabawa, bez żadnych konkretnych planów. Szybko poczułem, że tej adrenaliny, którą znalazłem we wspólnym graniu, takich emocji, to nie ma nigdzie indziej. Żadna rola aktorska mi tego nie dała, żadne reżyserowanie. A jak do tego zagraliśmy koncert... Pamiętam pierwszy kontakt z publiką. Nie chcieli nas puścić ze sceny, bo mieliśmy numerów tylko na 40 minut. I zagraliśmy je wszystkie jeszcze raz! Koniec świata. Poczułem, że to jest to, co zawsze chciałem robić.
- Wiesz, co to dla mnie oznacza? Muzyka to wolność. Będąc aktorem, zawsze dostajesz scenariusz, tekst napisany przez kogoś. Masz kwestie rozpisane, musisz się ich nauczyć na pamięć. Ale cały czas jesteś trybikiem w wielkiej filmowej machinie. A w muzyce tego nie ma. Nie ma żadnego scenariusza, reżysera, kogoś, kto będzie ci mówił, co masz robić. Wchodzisz z kumplami na scenę i jesteście wolni. Jest jeszcze coś. Kiedyś mój przyjaciel Olaf Deriglasoff powiedział mi, że muzykę robi się dla siebie i kumpli, a publiczność zapraszasz do swojej bandy. I albo oni załapią się na twój przekaz, na twoją wrażliwość, albo nie. Nigdy nie myśleliśmy, żeby robić muzykę pod publikę.
Życie szybko się toczy. Czas na kolejną płytę Dr Misia! Czym tym razem zaskakujesz słuchaczy?
- Nasz zespół wykonał zdecydowany skręt. Tylko sam nie wiem, czy w lewo, czy w prawo? (śmiech) Po pierwszych dwóch płytach, których producentem muzycznym był Olaf Deriglasoff, wiedziałem, że trzeci krążek musi być inny. Musi się różnić, zwłaszcza od ciężkiej, mrocznej i depresyjnej płyty "Pogo". Jako fan zespołu Rage Against the Machine najpierw chciałem, żeby nowa produkcja była jeszcze bardziej brudna, surowa. Myślałem, żeby poszukać tej energii, którą udaje nam się generować w trakcie koncertów. A to nie takie proste, bo studio zawsze spłaszcza, ugrzecznia.
Surowa! To słowo idealnie opisuje płytę "Zmartwychwstaniemy".
- Nie do końca. Bo po drodze, rok temu, zdarzyła się płyta "40 przebojów" z kolegą Deriglasoffem i to tam poszliśmy w muzyczne ekstrema. A za brzmienie płyty "Zmartwychwstaniemy" odpowiedzialny jest młody, znakomity producent muzyczny Kuba Galiński.
Jaka jest twoja filozofia? Żyjesz po to, aby upadać, czy wolisz się podnosić?
- Upadam każdego dnia i każdego się podnoszę. To jest tak, że człowiek budzi się po jasnej stronie mocy. A wieczorem ciężko zasnąć i to jest ta sinusoida. Rano świat jest piękny, wieczorem wszystko staje się straszne, przerażające. Dopadają cię jakieś egzystencjalne lęki. Poza tym lata lecą. Pewnie dlatego taki jest przekaz ostatniej płyty.
W filmie "Jesteś Bogiem" zagrałeś Gustawa, który był menedżerem Paktofoniki. Nie bałeś się pakować w interes, w którym rządzą tacy dziwni goście?
- "Jesteś Bogiem" to nie jest dokument, tylko film fabularny. A ja chciałem bronić tej postaci, żeby widzowie mogli się z nią utożsamić. Jak rozmawiałem z Rahimem i Fokusem, chłopakami z Paktofoniki, zrozumieli mój punkt widzenia. Dla mnie Gustaw był czwartym członkiem zespołu. To on w nich uwierzył. Jakoś nie pamiętam, żeby stała długa kolejka menedżerów, którzy chcieli wydać Magikowi i reszcie płytę. Tymczasem on zainwestował własne pieniądze. A nie był najbogatszym facetem na świecie. I dla mnie to stanowiło punkt wyjścia - Gustaw był częścią bandu. Gdyby nie on, może i nie byłoby Paktofoniki. Taki był mój punkt wyjścia do myślenia o tej postaci.
Mówisz dużo o brudzie w swojej muzyce. Jak to się ma do kolejnej twojej postaci filmowej - sierżanta sztabowego Bogdana Petryckiego, który w "Drogówce" był typowym loverboyem!
- Dla mnie to oczywiste, że Petrycki odkrył jakąś mroczną tajemnicę kobiecej natury. Facet ma w sobie taki rodzaj bezczelności połączonej z czułością, dzięki której panie wierzą, że je naprawdę kocha. Nawet przez te kilka godzin, kiedy są razem, on oddaje się im w całości. Potrafi stworzyć poczucie takiej intymnej ułudy. Uwielbiam tę postać. Mimo że rozmawiamy o filmowej fikcji - prawda? - to największy problem z Petryckim miała moja żona. Na szczęście Agnieszka jest bardzo inteligentną kobietą, z ogromnym dystansem do siebie i fantastycznym, ironiczno-sarkastycznym poczuciem humoru. Kiedy pierwszy raz na pokazie przedpremierowym zobaczyła ten film, ktoś zapytał, czy podobała się jej moja postać. Odpowiedziała z wrodzonym wdziękiem: - Arek całkiem nieźle dał sobie radę, ponieważ do roli przygotowywał się w domu!
- Krótko mówiąc, na planie "Drogówki" padł ostatni bastion mojej intymności. Długo się przed tym wzbraniałem, bo nie jestem miłośnikiem scen łóżkowych. A tam trzeba było się z tym zmierzyć i to wiele razy. Dlaczego? Bo scenarzysta Smarzowski podopisywał kilka scen erotycznych aktów seksualnych Petryckiego, których wcześniej nie było. I tak sobie myślę, że ja to na przykład nie chciałbym, żeby moja Agnieszka zagrała taką rolę. Czułbym się z tym nieswojo. Wiem, że to tylko praca i ważny jest profesjonalizm. Ja to rozumiem. Ale dalej twierdzę, że to, co intymne, powinno zostać prywatnym skarbem. Z tego filmu pozostała mi właśnie utrata niewinności. (śmiech)
Nie męczą cię teksty, że jesteś ulubionym aktorem Wojciecha Smarzowskiego?
- Ale ta szuflada jest całkiem przyjemna, wręcz ekskluzywna. Fajnie jest się tam znaleźć. Oczywiście mocno nad tym pracuję, żeby od czasu do czasu z niej wyskakiwać i robić inne rzeczy. Na szczęście to się udaje. Nie gram tylko w filmach Wojtka. Najlepszym przykładem jest współpraca z Maćkiem Pieprzycą przy "Jestem mordercą". To za tę rolę zostałem w ostatnim czasie najbardziej doceniony. Wspomniałeś o "Jesteś Bogiem", tego też nie reżyserował Smarzowski, tylko inny znakomity polski reżyser Leszek Dawid. Chociaż faktycznie, jestem kojarzony z Wojtkiem i wcale się tego nie wstydzę. Jeżeli być w szufladzie, to tylko w takiej na najwyższej półce. Nie ma dzisiaj drugiego reżysera w Polsce, który robiłby tak ważne, bolące nas filmy. Który brałby na warsztat naszą tożsamość i wady, naszą "polskość", i próbował to w celny i brutalny sposób rozliczyć.
Brutalny?
- OK, szczery i uczciwy. Każdy film Wojtka boli. Wychodzimy z kina z przetrąconym kręgosłupem. On szuka odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy. Czy system, który się skończył dwadzieścia parę lat temu, gdzieś tam w nas jednak nie został? I jakie mamy wartości, kim jesteśmy, w co wierzymy? Dla mnie najważniejszym filmem, który jak dotąd zrobiłem, jest "Dom zły". A tam akurat nie chodzi o rozliczanie się z byłym systemem. To podróż do wnętrza człowieka. Wiwisekcja ludzkiej natury, penetracja mrocznej i jasnej strony człowieka. Jest w tym Fiodor Dostojewski, William Szekspir, Biblia. Jest dociekanie, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy.
Dzisiaj jesteś aktorem kultowym, ale w przeszłości było trochę inaczej. Najstarsze wspomnienie, jakie mam z Arkadiuszem Jakubikiem, to program "Zakazane reklamy", czy też serial "13 posterunek".
- Cały czas uważam, że aktorstwo to słabe zajęcie dla faceta. Od zawsze chciałem wybić swoim synom z głów pomysł pójścia w moje ślady. Pochodzę ze Śląska i mam prosty system wartości. Mężczyzna jest od tego, żeby położyć fundament, założyć rodzinę i zapewnić jej godziwy byt. Natomiast jakaś kariera? Artystyczne plany? No proszę cię! (śmiech) To jest w drugiej kolejności odśnieżania. I teraz powiedz mi - jak można kłaść ten fundament, czekając tygodniami na telefon z propozycją? Po skończeniu wrocławskiej szkoły teatralnej przez kilka lat nie mogłem znaleźć pracy. Kiedyś to była szkoła bardzo niedoceniana. Dzisiaj jest na szczęście inaczej. W końcu skończyli ją Kinga Preis, Robert Więckiewicz czy Eryk Lubos. Wiem, co to znaczy pukać do kolejnych drzwi.
- Prawda była taka, że im bardziej szukasz tej cholernej pracy, tym bardziej ona ciebie nie chce. A jak nie masz co do garnka włożyć, zaczyna się frustracja. W pewnym momencie chciałem nawet zmienić zawód. W końcu poszedłem na casting do "13 posterunku". Nie miałem pojęcia, że serial będzie miał taką siłę rażenia, że wyląduję w szufladzie: "debil, głuchy saper" lub "Rysio-metalowa ręka". Długo nie potrafiłem wyjść z tej szuflady. Dopiero kiedy poczułem, że zbudowałem fundamenty swojego rodzinnego portu i czuję się bezpiecznie, wszystko się rozpoczęło. Wtedy zrozumiałem, że mogę robić, co tylko chcę.
Czyli nastała pora na spełnianie młodzieńczych marzeń.
- Pewnie! Tak właśnie było z założeniem rockowego bandu. W końcu jestem wychowany na festiwalu w Jarocinie i teraz często powtarzam: - Nigdy nie chciałem być aktorem!
Rozmawiał Piotr Wójcik
Arkadiusz Jakubik urodził się 14 stycznia 1969 roku w Strzelcach Opolskich. W 1992 r. skończył PWST we Wrocławiu. Debiutował w musicalu "Piaf" na scenie Operetki Warszawskiej. Współpracę z W. Smarzowskim rozpoczął od roli w spektaklu Teatru TV "Kuracja" (2001). Znany m.in. z filmów: "Wesele", "Dom zły", "Jesteś Bogiem", "Drogówka", "Carte Blanche", "Jestem mordercą". Wyreżyserował "Prostą historię o miłości" i "Prostą historię o morderstwie". Lider zespołu Dr Misio. Jest mężem Agnieszki Matysiak.