Antoni Pawlicki: Męska przygoda w Indiach
Antoni Pawlicki wspomina trudne chwile na Sri Lance i zdradza, co sądzi o zamieszaniu wokół jego udziału w show „Azja Express”.
Co najbardziej pamiętasz z udziału w show?
Antoni Pawlicki: - Niezapomniane są spotkania z ludźmi. Mieszkańcy domów, w których nocowaliśmy, byli niesłychanie otwarci, życzliwi, bezinteresowni. Dzielili się tym, co mieli, a mieli niewiele. Program stworzył niepowtarzalną okazję, by opuścić swoją strefę komfortu i poznać skrawek prawdziwego życia w Indiach. To bezcenne doświadczenie, szczególnie, że w dzisiejszych czasach trudno znaleźć miejsca, gdzie turyści nie zostawili swojego piętna.
Jesteś uznanym aktorem, ale nie jesteś celebrytą. Nie zdziwiło cię, że stacja, w której wszystko jest glamour, zaproponowała ci udział w „Azja Express”?
- Chcesz powiedzieć, że nie jestem glamour (śmiech)? Formuła „Azji” bardzo mi się podobała. Przypomina grę w podchody, którą pamiętam z dzieciństwa. Uwielbiam survival, no i jestem zapalonym podróżnikiem. Więc idealnie pasuję do tego programu, nie uważasz? Jedyny problem, z jakim musiałem się zmierzyć, to konieczność pokazania siebie. Nie mogłem schować się za postacią.
W 100% byłeś sobą?
- I tak, i nie. W Indiach nie było czasu ani warunków, by udawać. Z drugiej strony towarzysząca non stop kamera wytwarza pewną sztuczność sytuacji. Montaż też robi swoje. Widzowie odnoszą więc wrażenie, że wszystko, co tam się dzieje, to prawda. A prawda jest taka, że ostateczny przekaz jest sterowany. Ale wie to każdy, kto decyduje się na oglądanie albo wzięcie udziału w tego typu show.
Nie wszystkim spodobało się to, co zobaczyli. Posypało się sporo hejtu.
- Ten program karmi się wzbudzaniem kontrowersji i emocji. Nie mam wpływu na to, jak jest montowany, jak ludzie go odbierają i co piszą w internecie. Nie mogę przejmować się nieprawdziwymi i kłamliwymi doniesieniami tabloidów. Wiem, kim jestem, jaki jestem i nie mam nic do ukrycia. Jedyny problem miałem z faktem, jak ja – biały, bogaty człowiek z Europy, bo tak odbierają nas Hindusi – powiem, że nie mam pieniędzy? Te wątpliwości rozwiał fantastyczny człowiek, którego poznaliśmy pierwszego wieczoru na Sri Lance. Przenocował nas i dał wskazówki, które wzięliśmy sobie do serca i stosowaliśmy przez całą podróż.
Zdradź, o co chodziło.
- Łapiąc stopa czy szukając noclegu, nie okłamywaliśmy ludzi, że nie mamy pieniędzy. Mówiliśmy, że bierzemy udział w reality show, w którym zabronione jest używanie pieniędzy. I ten prosty komunikat okazał się kluczowy. Nie chcieliśmy oszukiwać ludzi.
Nie uważasz, że zabierając Pawła, który mieszkał w Indiach 10 lat, poszedłeś na łatwiznę?
- Raczej wykazałem się sprytem (śmiech). Program to wyścig, więc myślałem, jak go wygrać. Wybrałem partnera, który zna teren. Nikt z produkcji nie zaoponował. Zresztą, pozostali uczestnicy też sporo podróżują, nie wiem, czy nie więcej ode mnie. Dasz wiarę, że pewnego dnia spotkaliśmy w autobusie koleżanki Zuzi Bijoch? Byłem pod wrażeniem, jak dobrze sobie radziły z Julią, szczególnie przy łapaniu podwózki. Postanowiliśmy trzymać się ich jak najbliżej.
Miałeś specjalną strategię na wygraną?
- Jakiś czas trenowałem crossfit. Dobra kondycja bardzo się przydała, bo w Indiach jest niemiłosierny upał. Wciąż biegaliśmy z plecakami, trochę trzeba było się zmęczyć (śmiech).
Były trudne momenty?
- Dało mi się we znaki zadanie, w którym zostałem obrzucony chmarą karaluchów. Nie przepadam za robactwem, więc - jak się domyślasz - byłem przerażony. Nawet teraz mam ciarki. Ale jestem z siebie dumny, bo dałem radę! Niełatwo przełamywać lęki, szczególnie przed kamerą.
A inne porażki?
- Było kilka momentów, w których pozwoliłem, by emocje wzięły górę i straciłem panowanie nad sobą. Może to przez to, że jestem impulsywny? Utrata panowania nad sobą nie jest powodem do dumy.
Zgodziłbyś się raz jeszcze na udział w „Azji”?
- Tak! To była świetna zabawa! I uprzedzając pytanie: tak, zabrałbym Pawła. Łączy nas męska, szorstka przyjaźń. Jesteśmy wobec siebie szczerzy do bólu, co przy podróżowaniu jest bezcenne.
Teraz pracujesz na planie filmu „Legiony”. To kolejna produkcja historyczna z twoim udziałem.
- Lubię filmy historyczne, bo pozwalają przenieść się w czasie. A „Legiony” - mimo że moja rola nie jest duża - to dla mnie spore wyzwanie. Musiałem znacznie podnieść swoje umiejętności jazdy konnej.
Twój bohater, porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki, poległ podczas szarży pod Rokitną w 1915 r. Decyzja o udziale w bitwie była szaleństwem. Zastanawiałeś się, dlaczego tak postąpił?
- To była jedna z najważniejszych bitew stoczonych przez polską kawalerię. Austriackie dowództwo podjęło złą decyzję, ale polscy oficerowie nie mogli odmówić wykonania rozkazu. Kawalerzyści szykują się do szarży przez całe życie. Topór dał słowo, że będzie bronił ojczyzny i słowa dotrzymał. Razem z dowódcą Duninem-Wąsowiczem wziął odpowiedzialność za poprowadzenie ułanów do ataku, oddał życie i przeszedł do historii, budując wolę walki i patriotyzm w następnych pokoleniach. O taką konsekwencję we współczesnym świecie bardzo trudno. Podziwiam to!
Zawsze szukasz usprawiedliwienia dla swoich postaci?
- Jak chyba każdy aktor, staram się bronić postaci, którą gram, żeby być prawdziwym. Trzeba doceniać widza, bo on potrafi wyczuć każdy fałsz.
Rozmawiała Małgorzata Pyrko