Antoni Królikowski: Kocham kino
Zapowiada się jeden z największych serialowych hitów dekady – biografia gwiazdy kina przedwojennego, Eugeniusza Bodo. A w młodego amanta wcieli się nieznośne dziecko polskiego show-biznesu, Antoni Królikowski. Czy ta rola sprawi, że wszyscy zapomną o jego młodzieńczych wybrykach i zamilkną z podziwu?
Znał pan filmy z Eugeniuszem Bodo czy dopiero obejrzał je po dostaniu roli?
Antoni Królikowski: - Prawdę mówiąc, nigdy za bardzo nie zagłębiałem się w kino przedwojenne, mimo że jestem miłośnikiem filmów. Oczywiście znałem te tytuły, ale faktycznie wnikliwiej zacząłem je oglądać, kiedy na horyzoncie pojawił się temat robienia serialu i mojego ewentualnego angażu do głównej roli. Nie ma co ściemniać, nie byłem ich fanem, ale cieszę się, że lepiej je poznałem.
- Fajnie, że przybliżymy sylwetkę Eugeniusza Bodo, który, wydaje mi się, nie jest dziś bardzo popularny. Myślę, że warto go przypomnieć, bo nawet ja, grając młodego Bodo, nie do końca mam kontakt z filmami, w których grał. Część gwiazdorska jego biografii będzie już kreowana przez Tomka Schuchardta.
Czyli "Seksapilu" pan nie zaśpiewa? Bo nie wierzę, żeby ta piosenka nie zabrzmiała w serialu!
- "Piętro wyżej", dobrze pamiętam? No nie, niestety. Za to zaśpiewam inną piosenkę, również jako kobieta (śmiech).
Któryś z filmów stał się pana ulubionym?
- Nie za bardzo mogę o nich rozmawiać, bo moja rola ich nie dotyczy. W serialu jestem bardzo młodym człowiekiem ogólnie zafascynowanym kinematografią. Oglądam Chaplina i innych artystów u swojego ojca. Bo ojciec Eugeniusza był właścicielem kina Urania w Łodzi. Więc Bodo czerpał z tego miejsca bardzo wiele. Zarówno jeśli chodzi o kabaret, występy taneczno-wokalne, jak i filmy właśnie.
Śpiew czy taniec i stepowanie - co przysparza panu więcej kłopotów?
- Wszystko sprawiało nie tyle problemy, co stanowiło wyzwanie. Każdy dzień na planie jest taki. Cały serial dla nas wszystkich to mierzenie się z zupełnie nową materią. Przenosimy się o sto lat wstecz. To karkołomne zadanie zarówno dla scenografów, kostiumografów, operatorów, jak i dla nas, aktorów. Faktycznie taniec i śpiew odgrywają tu sporą rolę, więc mieliśmy dużo zajęć, w trakcie których szkoliliśmy wokal i układy choreograficzne. Jest oczywiście trudno, ale bardziej traktuję to jako coś, z czym do tej pory na co dzień się nie spotykałem. Czy sobie poradziłem, zobaczymy po zmontowaniu odcinków.
- Tymczasem na razie jesteśmy po kilku scenach takich występów i mam poczucie, że się udało. Jednak to, z czym ja muszę sobie poradzić, to pestka, Tomek Schuchardt ma o wiele trudniejsze zadanie i serdecznie trzymam za niego kciuki! Jest moim przyjacielem i cieszę się, że możemy odgrywać tę samą postać.
O masz, robi pan takie uniki, że wszystko Tomek i Tomek. A przecież w kilku pierwszych odcinkach to będzie właśnie pan!
- Nie, no jak najbardziej. Ale ja w ogóle nie przepadam mówić o filmie przed jego ukończeniem. Ani nie chcę się chwalić, ani być fałszywie skromny. Po prostu ciężko pracujemy, żeby oddać klimat tamtych lat...
Czy to trudniejsze niż współczesna rola?
- Dużo trudniejsze. Jest tu o wiele mniej miejsca na improwizację, którą lubię w pracy przy filmie. Musimy cały czas podążać za scenariuszem, za słowami, których sami często byśmy nie wymyślili, więc jest to inna praca niż przy współczesnym projekcie, lecz bardzo satysfakcjonująca. Myślę, że dla widzów będzie to ciekawe.
Czy w tym serialu ma pan szansę wykorzystać swój talent komiczny?
- Są takie sceny, w których młody Bodo, zafascynowany aktorstwem, stara się być zabawny, kogoś naśladuje, tak że talent komiczny - dziękuję, że pani tak to nazywa - odegra sporą rolę. Podkreślam jednak, że to nie jest komedia, to film biograficzny. Tak naprawdę dość poważny, mimo że opowiada o artyście, to pokazuje, jak ciężko jest zrealizować swoje cele, spełnić marzenia.
Właśnie. Bodo, by zostać aktorem, uciekł z domu. Myśli pan czasem o tym, jak wielka jest różnica między pana warunkami do realizacji tego marzenia a jego?
- Ludzie, którzy pragnęli zrobić karierę i zaistnieć w świecie filmu, teatru, musieli więcej umieć. Dzisiaj zaistnienie w tak zwanym show-biznesie jest, umówmy się, dosyć łatwe. Wtedy, jeśli ktoś nie potrafił pokazać talentu i zademonstrować czegoś niezwykłego na scenie, to nie trafiał przed kamerę. Kiedy trafiał i się nie sprawdzał, to po prostu przepadał. A Bodo był taką postacią, która zaczynała nawet nie na estradzie, a w jakichś spelunach, gdzie musiał robić wbrew sobie różne rzeczy, jednak był tak dobry, że doszedł na szczyt. Więc różnica między ludźmi chcącymi spełniać się w tym zawodzie kiedyś i dziś jest ogromna. Uświadomiło mi to wiele i wzbogaciło jako człowieka i jako aktora.
Będzie pan miał sceny z dogiem Sambo, ulubieńcem Eugeniusza Bodo?
- Ja się nie załapię na Sambo, ale on oczywiście się pojawi. Jest to kluczowa postać, jednak jestem za młody, żeby z tak dużym psem mieć do czynienia (śmiech).
Dlaczego po skończeniu liceum o profilu filmowym nie podjął pan studiów aktorskich?
- Jakoś nigdy nie czułem takiej potrzeby. Podejrzewam zresztą, że nie zostałbym przyjęty. Przydarzyło się to niedawno jednemu z moich kolegów, który ma rodziców aktorów. Poszedłem na reżyserię, bo taki mam pomysł na przyszłość, zrobiłem licencjat, na tym się na razie zatrzymałem. Nie przeszkadzało mi to nigdy w występowaniu w filmach i póki dostaję propozycje - przyjmuję je. Natomiast nigdy nie miałem ambicji, żeby występować w teatrze. Tę działkę zostawiam aktorom, którzy się uczyli w tym kierunku. Mnie ciągnęło do kina.
Przejmuje się pan opiniami hejterów?
- Zdaję sobie sprawę z ich istnienia. To chyba nieuniknione. Ale to nie mój problem, nie łapię 'doła' czy nic w tym rodzaju. Po prostu staram się robić swoje coraz lepiej. A hejterów chyba ma każdy, kto jest znany i coś robi.
Rozmawiałam kiedyś z osobą, która ich nie ma. To Tadeusz Sznuk.
- Proszę koniecznie napisać, że jestem największym fanem Tadeusza Sznuka. Staram się oglądać "Jednego z dziesięciu" jak tylko mam wolny wieczór. Faktycznie, to człowiek, którego wszyscy uwielbiają. Ja też.
Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz.