Antoni Krauze: W "Smoleńsku" nie używam słowa "zamach"
"Słowo 'zamach' pojawia się nieustannie w omówieniach, a ja tylko pokazuję 'katastrofę', nie ma ani słowo, czy to był zamach, czy nie" - mówi reżyser filmu "Smoleńsk" Antoni Krauze w Porannej rozmowie w RMF FM. Gość Roberta Mazurka przyznaje, że jest pewien, iż katastrofa nie była zwykłym wypadkiem komunikacyjnym.
"Próbuję zrozumieć, dlaczego na pokładzie samolotu z prezydentem i delegacją najwyższych dostojników państwa mógł się zdarzyć wybuch" - dodaje Krauze.
"Miałem często wizyty, późne wizyty, nękanie telefonami, wróżby, jakiś 'miłośnik' mój i filmu 'Smoleńsk' układał dla mnie tarota i co ułożył, to wyciągał kartę śmierci" - tak Krauze wspomina okres kręcenia zdjęć. "Nawet w filmie pozwoliłem sobie umieścić jedną scenę opartą na moich doświadczeniach" - dodaje.
Robert Mazurek: Nie jest panu żal, nie jest panu przykro, że pani prezydentowa zamiast na premierę filmu poszła do kina na Woody'ego Allena.
Antoni Krauze, reżyser filmu "Smoleńsk": - Może to był lepszy film. Ja nie wiedziałem, że był jakiś prikaz, żeby być koniecznie na premierze "Smoleńska".
Prikazu nie było, ale ja pytam o to, czy panu nie było przykro?
- Wie pan, bardzo jestem wdzięczny tym, co przyszli. Nie spodziewałem się tak licznego przybycia. A jeśli pani prezydentowa wolała inny film, to przecież jest to jej święta wola.
A może się bała, że będzie to film propagandowy? Słyszy się to przecież cały czas.
- No, być może. Naprawdę niezależnie od tego, jakie były powody, że poszła na Woody'ego Allena, świetnie to rozumiem.
Pan powiedział w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że film nie jest od tego, by cokolwiek rozstrzygać i "nie zrobiłem filmu o zamachu".
- Tak. Słowo "zamach" pojawia się bezustannie w omówieniach, a ja tylko pokazuję katastrofę. Nie ma ani słowa w filmie, czy to był zamach, czy nie.
Ale cały film, cała narracja, cała opowieść jest taka, że to nie był zwykły wypadek komunikacyjny.
- Tego jestem pewien, oczywiście.
W takim razie, jeżeli to nie był zwykły wypadek, to coś się musiało stać.
- Wiemy na pewno, że po prostu samolot rozpadł się, czy zaczął się rozpadać już w powietrzu. I te części, z których się składał, upadły w sporej odległości od siebie. I na podstawie tego specjaliści różnych dziedzin, m.in. badający katastrofy samolotu ustalili, że po prostu na pokładzie samolotu był wybuch, a nawet dwa wybuchy.
Ale czy to oznacza, że to na pewno był zamach. Może samo wybuchło?
- Ja właśnie też nie używam słowa "zamach". Po prostu próbuję zrozumieć tylko, dlaczego na pokładzie samolotu z prezydentem i delegacją najwyższych dostojników państwa mógł się zdarzyć wybuch.
Ja film widziałem i rzeczywiście nie jest to film o zamachu. Tam nie ma przedstawionej jakiejś wizji spisku. Ale pan w wywiadach mówi: "moim zdaniem to bezsporne, że był zamach, ktoś to musiał zorganizować". Mówi pan o Rosjanach?
- Tak, bo to jest najbardziej logiczne wytłumaczenie. Po prostu samolot miał katastrofę na terenie Rosji. Rosja zachowała się tak, jak się zachowała, czyli jak mogła sytuacji nie wyjaśniła.
Ale to jest pańskie zdanie prywatne?
- Tak, to jest hipoteza, oczywiście, wyłącznie.
Tę hipotezę pan przedstawił mniej więcej tak, że Antoni Krauze zwariował prywatnie, ale reżyser Krauze zrobił zupełnie inny film. I wielu się zdziwi.
- Tak jest.
Podtrzymuje pan, że wielu się zdziwi? Bo te głosy są na razie takie, że wszyscy chcą się utwierdzić w swoich przekonaniach.
- Wie pan, cały czas czekam na to, żeby ten film zobaczyli tzw. "normalni ludzie, normalni widzowie". Bo jak do tej pory, z tego, co wiem, poza uroczystą premierą był jakiś pokaz dla dziennikarzy. Czekam, że po prostu na to pójdą Polacy z ciekawości. Nie wiem, czy będą chcieli zobaczyć ten film, bo chcieli, żeby on powstał. Te opinie są dla mnie najbardziej miarodajne.
Ten film powstawał w dość niezwykłej atmosferze, atmosferze histerii, jak to pan powiedział. Bardzo wielu aktorów panu odmówiło.
- Tak, nie tylko aktorów, również kolegów filmowców.
I to przykre doświadczenie?
- Bardzo przykre, może najbardziej bolesne. No ale, wie pan, dzisiaj patrzę na to z innej perspektywy. Udało mi się zrobić ten film.
Ale jest pan zadowolony z każdego wyboru aktorskiego?
- I obsada aktorska, i obsadzenie współpracownikami ekipy filmowej realizatorów wynikało po prostu...
Wiele kontrowersji wywołuje główna bohaterka, pani Beata Fido. Jak mówi wielu, ja się zgadzam z tą opinią, ona nie udźwignęła tego filmu.
- Wie pan, ja należę akurat do wielbicieli jej talentu. Więc tu pozostańmy przy naszych różnych opiniach. Myślę, że każdy ma prawo do swojej opinii.
Trudno nie spytać, co życiowy partner pani Fido, pan Tomaszewski, robił w filmie. Przedstawiony jest jako "konsultant do spraw obyczajowych".
- Niestety na to już nie miałem żadnego wpływu. Ani na nazwanie jego funkcji. Wszystko, co jest w napisach końcowych filmu, jest tylko w gestii producenta.
Dobrze, ale ten film ma aż czterech scenarzystów. Mówi się, że jak jest tylu scenarzystów, to znaczy, że scenariusza nie pisał nikt.
- No nie wiem, nie wiem, jak to bywa. Ale czterech scenarzystów to nie jest chyba w filmie coś niezwykłego. A może się nie zdarza codziennie. Ale pamiętam na przykład, że do filmów Federico Felliniego pisało właśnie jego ulubionych co najmniej trzech, jeśli nie czterech autorów. Myślę, że to się zdarza. W naszym wypadku oczywiście to były po prostu trudności z ustaleniem formuły tego filmu. I tutaj udział wszystkich autorów był niezwykle istotny.
Film powstawał w bardzo trudnych warunkach, a pan opowiadał, że tworzono wobec pana atmosferę zagrożenia. Jak to wyglądało? Co to było?
- Wie pan, takie rzeczy, których do dzisiaj nie umiem sobie wyjaśnić. Jakieś blokowanie produkcji, decyzje, których nie rozumiałem. A przede wszystkim oczywiście to, że wiele osób obiecywało nam pomoc finansową, a potem okazywało się jednak, że jej nie będzie.
"Dobra zmiana", która przyszła, nie pomogła?
- Nie jestem kompetentny, żeby na to pytanie odpowiedzieć. "Dobra zmiana" to spowodowała, że ten film jest już gotowy i mogłem go pokazać.
Ale pytając o zagrożenie mówiłem o tym, co opowiadał pan też w wywiadach, że wielokrotnie pana ostrzegano, że coś panu grozi, że przychodzili przedziwni ludzie do pana.
- To już takie sprawy prywatne. W tym filmie pozwoliłem sobie umieścić taką jedną scenę opartą na swoich doświadczeniach.
Z Andrzejem Mastalerzem, prawda?
- Tak. Wie pan, często wizyty i to takie późne wizyty, nękanie telefonami, jakieś wróżby, np. pewien miłośnik mnie i filmu "Smoleńsk" układał dla mnie tarota i zawiadomił, że co ułożył...
... to pan umiera?
- To wyciągał kartę śmierci ku jego rozpaczy i bardzo chciał się ze mną podzielić taką rzeczą.
To rzeczywiście bardzo optymistyczny poranek. Panie Antoni, lubiany przez pana i przeze mnie Jan Krzysztof Kelus spytał, dla kogo pan zrobił ten film, czy dla wierzącej w zamach sekty smoleńskiej, czy dla reszty?
- Miałem nadzieję, że i dla tych i dla tych. Praktyka, to co się dzisiaj zdarzy w kinach, kto pójdzie na ten film, pokaże czy mi się to udało, czy nie.
Nasi widzowie to rozstrzygną. Bardzo panu dziękuje za rozmowę.
- Ja ogromnie dziękuję państwu i zapraszam wszystkich do kin na film "Smoleńsk".
Nasi widzowie i słuchacze oczywiście. Dziękuję, do widzenia.