Anthony Mackie o nowym "Kapitanie Ameryka": on jest wszystkim!

Anthony Mackie na światowej premierze filmu "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" (11 lutego 2025) /Axelle/Bauer-Griffin/FilmMagic /Getty Images

"Gdy byłem mały, patrzyłem z zachwytem na Supermana. Nigdy nie byłem tam, gdzie on, nie wiedziałem, co na kolację robi do jedzenia jego mama, ale wiedziałam, że jest wspaniałym, uczciwym człowiekiem. (...) Mój bohater nazywa się Kapitan Ameryka, ale mnie się wydaje, że to jest postać, która może inspirować wszystkich, bez względu na to, skąd są" - mówi Anthony Mackie, który zagrał tytułową rolę w filmie "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat". Tytuł zadebiutował na ekranach polskich kin 14 lutego.

W najnowszym "Nowy wspaniały świat" to on jest Kapitanem Ameryką. Postać Sama Wilsona kreuje od ponad dekady. Anthony Mackie, pochodzący z Luizjany aktor znany z m.in. "The Hurt Locker. W pułapce wojny" czy "8. Mili" z Eminemem, mówi, że choć tarcza zmieniła właściciela, to Sam i Steve są duchowymi braćmi z podobnym zestawem wartości. 

W rozmowie z Interią aktor opowiada też o pracy z Harrisonem Fordem, filmowych inspiracjach i nauce obsługi nowego kostiumu.

Reklama

"Gdy byłem mały, patrzyłem z zachwytem na Supermana. Nigdy nie byłem tam, gdzie on, nie wiedziałem, co na kolację robi do jedzenia jego mama, ale wiedziałam, że jest wspaniałym, uczciwym człowiekiem. Za dzieciaka moim idolem był więc Christopher Reeve - biały gość, który wykreował postać, do której aspirowałem i chciałem taki być, gdy dorosnę. Mój bohater nazywa się Kapitan Ameryka, ale mnie się wydaje, że to jest postać, która może inspirować wszystkich, bez względu na to, skąd są. Gdyby podejść do dzieciaka w Warszawie, to pewnie też chciałby być taki, jak on" - mówi.

Flm "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" od 14 lutego na ekranach polskich kin.

Anna Tatarska: W poprzedniej części pożegnaliśmy Kapitana Amerykę takiego, jakiego znaliśmy do tej pory. Steve Rogers oddał tarczę Samowi Wilsonowi. Jak udało się zachować ducha Kapitana w tej nowej wersji opowieści?

Anthony Mackie: - Steve Rogers i Sam Wilson są do siebie bardzo podobni i dlatego Steve zaufał Samowi. Obaj posiadają cechy charakteru, które współgrają z "marką", jaką jest Kapitan Ameryka. Człowieczeństwo, godność, honor, lojalność... Oni są najlepszymi wersjami nas samych. Chcielibyśmy być tacy jak oni, reprezentują nas wszystkich. I dlatego właśnie Sam będzie wspaniałym kapitanem Ameryką.

Czy masz wrażenie jakbyś grał teraz nową rolę, czy to jest cały czas postać, którą już znasz, tylko z nowymi umiejętnościami?

- Zdecydowanie jest to ta sama postać. Przypomnijmy sobie nasze pierwsze spotkanie z Samem w "Kapitan Ameryka. Zimowy żołnierz". Był on doradcą, weteranem, uczciwym do szpiku kości człowiekiem i dlatego Steve, on i Bucky Barnes szybko zostali przyjaciółmi. Z czasem jego cechy nabierały siły, wyrazistości a teraz doszedł do tego jeszcze nowy kostium. I to jedyna różnica - po prostu teraz mam bardziej wypasione ubranie.

A co w tym nowym kostiumie podoba ci się najbardziej?

- Kostium został wysłany do Wakandy na poprawki. Chyba w tej części mam ich trzy. Zabawne jest to, że ja uczyłem się funkcjonowania w tym kostiumie wraz z rozwojem zdjęć. Odkrywałem jego nowe funkcje, które zostały dodane, a ja o nich nie wiedziałem, w trakcie pracy nad filmem. Bardzo podobał mi się upgrade drona Redwing, wydaje mi się że jego krój jest naprawdę doskonały: dynamiczny, wyrazisty kształt, który zdecydowanie zwraca na siebie uwagę na ekranie.

W tej odsłonie opowieści w prezydenta Thaddeusa Rossa wciela się Harrison Ford. To jego debiut w MCU. Jak się z nim pracowało?

- Kiedy zaczynaliśmy pracę nad "Kapitan Ameryka. Nowy wspaniały świat" wraz z reżyserem Juliusem Onahem ułożyliśmy sobie listę współpracowników marzeń i Harrison na niej był. Poznaliśmy się już bardzo dawno, bo ponad dwie dekady temu nakręciliśmy wspólnie film "Hollywood Homicide" [polski tytuł "Wydział Zabójstw, Hollywood" - red.], o którym on dziś bardzo niechętnie mówi. Zagrać w jednym filmie, takim, gdzie mam dużą rolę, i którego nie muszę się wstydzić, z ikoną Hollywood - to było marzenie. Na szczęście się udało. On oczywiście jest świetnym aktorem i profesjonalistą, ale to też człowiek otwarty na propozycje i po prostu bardzo dobrze się z nim na planie bawiłem. Widać było że jest podekscytowany tym, co się tam dzieje, bardzo dużo żartował, proponował nowe rozwiązania. Dał nam wszystko, czego się spodziewaliśmy, i jeszcze wiele, wiele więcej. Praca z Harrisonem była jednym z najlepszych doświadczeń zawodowych w mojej karierze.

Czy coś cię w Harrisonie zaskoczyło? Czy czegoś o nim nie wiemy, co ty zauważyłeś?

- To nie jest człowiek, który dużo mówi, ale kiedy już zabiera głos, zawsze ma to znaczenie. Byłem bardzo poruszony tym, jak wielkim jest altruistą. Pewnego dnia na planie podszedł do mnie i powiedział: "Anthony, to jest twój film, ciesz się tym, a my ci w tym pomożemy". Codziennie dawał mi coś małego od siebie - jakiś gest, znak, dobre słowo. To był taki masterclass od jednego z najbardziej uznanych aktorów w branży. Jestem szczęściarzem, bo pracowałam z Morganem Freemanem, Samuelem L. Jacksonem, a teraz z Harrisonem. Mogłem patrzeć na nich na planie. Harrison pozwolił mi się od siebie uczyć i dzielił się swoim doświadczeniem. To był wielki przywilej.

Za to ty na planie byłeś mentorem dla Danny'ego Ramireza. Jakie to uczucie?

- Wydaje mi się, że mamy w tym filmie trzy bardzo ciekawe historie aktorskie. Danny jest poniekąd na początku kariery, zaczyna z wielkim przytupem, wystrzelony w przestrzeń niczym rakieta - bo ten film da mu wielkie możliwości. Potem jestem ja, 25 lat w branży, wiele widziałem, wiele doświadczyłem, ale wciąż się rozwijam i mam nadzieję kiedyś dojść do miejsca, w którym jest Harrison Ford - elita, w grze od ponad półwiecza. Znane nazwisko, stworzył ikoniczne role, które wszyscy kojarzą. Taki przyjaciel całego świata. Danny, ja i Harrison to są trzy etapy kariery i przedstawiciele tych trzech etapów kariery codziennie pojawiali się na planie "Kapitana...". Ale sam nigdy nie powiedziałbym, że byłem dla Danny'ego mentorem. Myślę, że nauczyłam się od niego równie dużo, co on ode mnie. Ekscytacja wypisana na jego twarzy przypominała mi, jak ja się czułem, kiedy zaoferowano mi udział w filmie z MCU. Jako aktor wiele rzeczy chciałem osiągnąć i udział w filmie Marvela, zostanie ekranowym superbohaterem, na pewno było jedną z nich.

Julius Onah, reżyser, powiedział, że dla niego to nie tylko film superbohaterski, ale też forma hołdu dla szpiegowskich thrillerów z lat siedemdziesiątych. Mowa o filmach takich, jak "Rozmowa" czy "Syndykat zbrodni". Czy to była inspiracja również dla ciebie?

- Jak najbardziej tak. Podczas naszego pierwszego spotkania w nowym Orleanie spędziliśmy długie godziny, rozmawiając o filmie, ale też o postaciach, o tym, co chcemy, żeby reprezentowały. Skupiliśmy się na mocnych stronach i dominujących cechach Sama. Wspólnie przerobiliśmy listę filmów, które są dla nas ważne. To były tytuły od "O północy w Paryżu" po "Pogromców duchów", naprawdę bardzo zróżnicowana lista. Opowiadaliśmy sobie wzajemnie o momentach i emocjach, które nam zapadły w pamięć, o tym, jak można w filmie pokazać w sugestywny sposób człowieczeństwo. I kiedy już przeszliśmy do pracy nad scenariuszem, wszystkie te inspiracje zaczęły się w jakiś sposób ujawniać.

- Naszym głównym celem było zbudowanie postaci Sama, jako osoby z którą widz będzie mógł się utożsamić - i wydaje mi się, że pod koniec filmu będzie miał z nim zbudowaną już bardzo mocną relację. Juliusowi udało się zbudować suspens jak w najlepszych filmach z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Wtedy, gdy widz wsiadł z bohaterami do pociągu, to był z nimi aż do samego finału.

Muszę dopytać: a co takiego mieli w sobie "Pogromcy duchów", że znaleźli się wśród inspiracji?

- Rdzeniem tamtego filmu są cztery postaci męskie, u nas jest ich trzy. Bohaterowie "Pogromców..." oczywiście świetnie się bawią, ale są też niezwykle lojalni, dbają o siebie nawzajem - i tego właśnie chciałem w naszym filmie.

Co było najtrudniejsze podczas realizacji tej części?

- Zawsze mówiłem, że uwielbiam występować w filmach Marvela, bo pracuję jeden dzień w tygodniu. No, ale tym razem było inaczej. Nie tylko gram główną rolę, ale i pełnię funkcję kreatywną, jestem producentem - to naprawdę oznacza bardzo duże zaangażowanie. Zazdrościłem Harrisonowi, bo ilekroć w filmie pojawiał się Czerwony Hulk, to mógł sobie iść do domu. Mimo, iż to wersja jego postaci, to nie on się w nią wciela. Na szczęście jesteśmy przyjaciółmi, bardzo się wspieramy i zdejmujemy ciężar ze swoich ramion. To był jego pierwszy film Marvela, ja po raz pierwszy grałem w filmie Marvela główną rolę, więc doskonale się rozumieliśmy nawzajem. W tej ekipie są ludzie, których znam od samego początku, od 12 lat. Kręciliśmy w Atlancie, gdzie wsparcie było naprawdę niesamowite. Marvel dał nam najlepszą ekipę, najlepszą obsadę i najlepszą historię, żeby stworzyć najlepszy film, jaki byliśmy w stanie stworzyć. I w tym sensie ta presja była mniejsza. Wszyscy byli szczerze podekscytowani, że mogą być częścią tej przygody.

Filmy tego typu mają zwykle bardzo duży, aktywny fandom. Wydaje mi się, że przyjęcie takiej roli oznacza, że trzeba zaspokoić oczekiwania wielu różnorodnych grup. Czy ta presja w jakiś sposób ci ciąży?

- Nie, dla mnie to nie jest żadna presja, bo ja koncentruję się na samej postaci, na historii. Jestem niezmiennie przekonany, że jak się zrobi dobry film, to wszyscy staną za nim murem, bez względu na to, czy są to przypadkowi widzowie, czy fani, którzy znają każdą minutę poprzednich produkcji. Poza tym od pierwszej części "Kapitana Ameryki" wiemy już, że te filmy nie są dosłownymi ekranizacjami komiksów. Komiksy są punktem wyjścia dla opowiedzenia historii. Dlatego wydaje mi się, że nie ma już żadnych konkretnych oczekiwań że na ekranie będziemy dokumentować to, co było napisane w wersji papierowej. Nasza inwencja jest tym, czego ludzie od nas oczekują.

Czy to, że doczekaliśmy się czarnego Kapitana Ameryki i to w czasie, gdy Ameryka znajduje się w bardzo specyficznym momencie historii, ma dodatkowe znaczenie?

- To na pewno było wielkie wyróżnienie i możliwość, ale nie tylko dlatego że jestem czarny, ale ze względu na markę, jaką jest Kapitan Ameryka. Świat się zmienia, ale Kapitan Ameryka pozostaje taki sam: symbol tego, co dobre w nas wszystkich, w każdym człowieku. Każdy, na całym świecie, może spojrzeć na Sama Wilsona czy na Steve’a Rogersa i siebie w nich zobaczyć. Symbolizują piękno, prawdę, honor, lojalność i człowieczeństwo, które w sobie mamy. Wydaje mi się że jest to związane po prostu z byciem człowiekiem, a nie z konkretnym momentem w czasoprzestrzeni.

- Wcielenie się w tę rolę i niesienie tej legendarnej tarczy znaczy dla mnie wiele. Gdy byłem mały, patrzyłem z zachwytem na Supermana. Przecież nigdy nie byłem tam, gdzie on, nie wiedziałem, co na kolację robi do jedzenia jego mama, ale wiedziałam, że jest wspaniałym, uczciwym człowiekiem. Za dzieciaka moim idolem był więc Christopher Reeve - biały gość, który wykreował postać, do której aspirowałem i chciałem taki, być gdy dorosnę. Mój bohater nazywa się Kapitan Ameryka, ale mnie się wydaje, że to jest postać, która może inspirować wszystkich, bez względu na to, skąd są. Gdyby podejść do dzieciaka w Warszawie, to pewnie też chciałby być taki, jak on.

Z czego jesteś w tym filmie najbardziej dumny?

- Historie o Kapitanie Ameryce zawsze są zakorzenione w rzeczywistości, nieco bardziej realistyczne niż inne odsłony uniwersum Marvela. My nie latamy w kosmos, nie ścieramy się z kosmitami. W historiach o Kapitanie Ameryce jest prostota i prawda. Mimo tego sceny akcji są absolutnie doskonałe. W końcu to film akcji, prawda? Moce i umiejętności Sama są w tej odsłonie większe, ma on też wreszcie wiarę w swój kostium. Cudownie ogląda się, jak wraz z rozwojem akcji filmu rośnie jego pewność siebie i wewnętrzny spokój. Wydaje mi się, że sceny akcji również to podkreślają.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy