Anna Dymna: Pomaganie jest łatwe
Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Bo dla niej chcieć znaczy móc. Udowadnia to na każdym kroku. Pani Anna to kobieta niezwykła.
Ma w dorobku blisko 250 ról teatralnych i filmowych. Ale Anna Dymna (62 l.) jest nie tylko świetną aktorką. To także kobieta, która od wielu lat poświęca swoje życie, by ocalić innych.
Dobrze pani dzisiaj spała?
Anna Dymna: - Na pewno stanowczo za krótko. Musiałam wstać o czwartej nad ranem, a pech chciał, że długo nie mogłam usnąć. Tak naprawdę, to pospałam może z godzinkę. Ale na szczęście mój organizm nie potrzebuje dużej ilości snu.
To ile dziennie pani sypia?
- Pięć godzin w zupełności mi wystarczy. Więcej snu nie potrzebuję. Im dłużej śpię, tym bardziej jestem zmęczona. Szkoda czasu na spanie, tyle pięknych rzeczy jest do zrobienia.
Żyje pani w ciągłym niedoczasie, może nawet dyskomforcie, że czegoś nie zdążyła pani zrobić?
- Robię tak wiele rzeczy, że wszystko muszę mieć doskonale zorganizowane. Wiadomo, że muszę mieć swoje priorytety, aby wszystko dobrze funkcjonowało. Układam to sobie w taki sposób, by najważniejsze rzeczy na niczym nie ucierpiały. Rytm życia wyznacza mi praca w teatrze i ze studentami. Do tych czynności dostosowuję wszystkie pozostałe sprawy. Poza tym pomagają mi przyjaciele. Zresztą, jak się czegoś naprawdę chce, to i czas się znajdzie w "międzyczasie".
Spotykamy się przy okazji premiery książki "Dymna". Czy odkrywa w niej pani wszystkie swoje tajemnice?
- Nie dałoby się ich wszystkich opisać. Ja już długo żyję, a poza tym tajemnic się nie zdradza. Książkę przez wiele lat pisała Elżbieta Baniewicz, chyba jedyna osoba, która widziała prawie wszystkie moje role.
Od lat poświęca się pani dla innych. Bardzo to doceniamy. Ale... po co pani to wszystko?
- Nie robię tego po coś. Tak zostałam wychowana. Moja mama nauczyła mnie, że po prostu trzeba żyć w taki sposób, aby ludziom ze mną było dobrze. Nigdy nie mogłam pogodzić się z tym, że ktoś wokół mnie jest nieszczęśliwy. Zaprzyjaźniłam się z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie, działa się im krzywda, więc po prostu spróbowałam im pomóc. Ot tak, odruchowo, bez żadnych kalkulacji.
Każdego dnia nadaje pani sens życia własnymi rękoma. Nie ma pani czasami dosyć?
- Nigdy! I nigdy już z tego nie zrezygnuję. Nie chcę i nie mogę. Czuję się odpowiedzialna za losy tych ludzi. Za jakiś czas na pewno będę biegać i działać wolniej, bo tak będzie mi podpowiadał mój organizm. Ale póki mam siły, to robię z radością coraz więcej. Z niegasnącą radością.
W takim razie skąd czerpie pani te niespożyte siły?
- Dostaję je od moich podopiecznych. Dzięki nim moje życie nabrało głębszego sensu. Wiem, że to co powiem wyda się dziwne, ale od ludzi umierających i chorych nauczyłam się radości życia.
I zaczęła pani bardziej analizować swoje życie...
- Po prostu poczułam jak jestem szczęśliwa. Dlatego, że mam dwie ręce, nogi, że chodzę, że widzę... Nauczyłam się cieszyć każdą chwilą, małymi rzeczami, przestałam narzekać, wzięłam się w garść. Spotkania z chorymi i niepełnosprawnymi dobitnie mi to uświadomiły. Zastanawiam się, dlaczego tak łatwo odwracamy się od takich osób, skoro mają nam one tyle do zaoferowania. Dostałam od nich bezcenne skarby i nigdy im się za to nie zdołam odwdzięczyć.
Bardzo się pani do tych ludzi przywiązuje?
- Są dla mnie jak moje dzieci. Zresztą... niektórzy mówią do mnie "mamo". Staram się być z nimi jak najczęściej, a i tak mam wyrzuty sumienia, że nie mogę być z nimi codziennie.
Swoją postawą namawia pani do pomagania. Co osoba, która czyta ten wywiad, może zrobić dla innych?
- Ludziom się wydaje, że pomaganie jest okropnie trudne. Od razu chciałabym temu zaprzeczyć - i to zdecydowanie! Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że czasami wystarczy podejść do osoby samotnej i zapytać, czy nie napiłaby się z nami herbaty. Niekiedy wystarczy tylko się do kogoś uśmiechnąć, aby uratować mu życie! To zdumiewające, ale tak się zdarza. Należałoby zacząć właśnie od takich małych, prostych rzeczy. A gdyby ktoś chciał się zająć tym na poważnie, to można zostać np. wolontariuszem w hospicjum. W dzisiejszych czasach można pomagać na wiele różnych sposobów.
Nie ma bowiem nic gorszego od samotności...
- Matka Teresa mówiła, że największym cierpieniem naszej rzeczywistości jest samotność. I miała rację! Znam ludzi, którzy są chorzy na nieuleczalne choroby, ale - mimo wszystko - są uśmiechnięci, ponieważ otacza ich wielu życzliwych ludzi. Ale spotkałam też ludzi bogatych, którzy mieli przecież wszystko, a i tak nie byli szczęśliwi. Byli bowiem samotni.
Myślę, że to niesamowite, jak pani syn patrzy na taką mamę...
- Bez przesady. Jestem całkiem normalną mamą.
Syn nie miał pretensji, że musi się dzielić mamą z innymi?
- Nie sądzę, żeby kogokolwiek lub czegokolwiek mu brakowało. On wie jak go kocham! Zawsze, nawet jak dużo pracowałam, to starałam się, by był otoczony miłością i opieką. W naszych wzajemnych relacjach wszystko mieliśmy rozsądnie wyważone.
W wieku 19 lat usamodzielnił się jednak. To dosyć wcześnie...
- Tak się po prostu umówiliśmy. Jest jedynakiem, więc było to jedyne słuszne rozwiązanie. Inaczej zagłaskałabym go na śmierć i wychowała maminsynka. A tak - jest dzisiaj dojrzałym, samodzielnym mężczyzną. Radzi sobie w każdej sytuacji. I świetnie gotuje - zdążyłam go nauczyć... A co najważniejsze - jest dobrym człowiekiem i nie ma w sobie agresji.
Czym się zajmuje?
- Skończył filmoznawstwo, ale jego całym światem jest muzyka. Chciałabym, aby wszystko ułożyło się po jego myśli. Chodzi uśmiechnięty, tak więc myślę, że nie jest źle!
Często się widujecie?
- Stanowczo za rzadko! Brakuje mi czasem spotkań z nim. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki rzadszym spotkaniom bardziej doceniamy czas spędzony w swoim towarzystwie. Umiemy się naprawdę cieszyć każdą wspólną chwilą.
Chcę jeszcze zapytać: co dziś znaczy dla pani "dobre życie"?
- Dobre życie jest też wtedy, gdy człowiek budzi się rano i cieszy się, że znowu otworzył oczy. Później pośpiesznie wstaje z łóżka, ponieważ ma tak wiele spraw do załatwienia. Przeświadczenie, że jestem komuś potrzebna napędza mnie do działania. A gdy ktoś uśmiecha się na mój widok, to wtedy naprawdę czuję, że żyję. Najczęściej okrzyk: "Ależ życie jest dobre i piękne!" wydobywa się ze mnie, gdy lekka jak piórko pływam... i przestaje mnie na chwilę boleć kręgosłup. Ale na scenie też czuję się jak ryba w wodzie. I tak naprawdę dziecięcy zachwyt życiem towarzyszy mi niezmiennie - bez względu na czas i pogodę.
Alicja Dopierała
Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!