Zawsze znakomicie przygotowana, spokojna i cierpliwa. Laureatka Telekamery Tele Tygodnia w kategorii "osobowość - informacje i publicystyka". Anita Werner opowiada, czym jest dla niej praca, jak walczy ze zmęczeniem i czy dziennikarstwo od początku było jej marzeniem.
Spotykamy się w piątek o godz. 10 rano. Jak wygląda dzień taki jak ten?
Anita Werner: - O 19.00 są "Fakty". Przyjechałam do pracy o 8.30. Czytam raport, który przygotowali koledzy z nocnej zmiany. Sprawdzam, co się wydarzyło. Przeglądam serwisy agencji prasowych, internet. Wszystko notuję, zaznaczam, co bym chciała zobaczyć na antenie. Potem spotykam się z wydawcą - kolegą, z którym czuwamy nad wieczornym wydaniem "Faktów". Wreszcie jest zebranie z udziałem redaktora naczelnego i reporterów. Konsultujemy się, potem reporterzy jadą na zdjęcia, a ja po kolegium mam chwilę dla siebie. Mogę napić się kawy.
- Później zaczynam pracować nad przygotowaniem zapowiedzi do materiałów. Oczywiście im bliżej "Faktów", tym sytuacja robi się bardziej napięta, żeby nie powiedzieć - nerwowa. Zwłaszcza gdy coś nagle się wydarzy, a jest po godz. 17. Tuż przed emisją pozostaje dopiąć wszystko na ostatni guzik, czyli zredagować materiały reporterskie, sprawdzić, jak są przygotowane i tyle.
Ta "nerwówka" działa na panią paraliżująco czy mobilizująco?
- Zdecydowanie mobilizująco. Lekko podniesione ciśnienie prowadzi do tego, że wydajniej pracuję. Znam oczywiście różnicę między adrenaliną a stresem. Adrenalina jest wyłącznie pozytywna, natomiast stres kończy się czasem potężnym zmęczeniem. Człowiek jedzie do domu i... bywa ledwo żywy.
Ma pani na to sposób?
- Jako że jestem "na adrenalinie", nazajutrz czuję się zregenerowana. Natomiast tuż po zejściu z wizji rzeczywiście bywam wyczerpana. Co wtedy? Siłownia! Sport to mój wentyl bezpieczeństwa, magiczny środek błyskawicznie przywracający energię.
Zawsze działa? Jak to możliwe?
- Ja tak mam. Są takie dni, kiedy wychodzę z pracy i od razu jadę na siłownię, zwłaszcza gdy "Fakty" mam o godz. 16, a o 17.30 jestem wolna. W pół godziny z poważnie ubranej pani redaktor zmieniam się w sportową dziewczynę i wtapiam w tłum innych ćwiczących. To zabawne, bo tam, gdzie uprawiam sport, na ścianach wiszą monitory i często "leci" TVN 24. Więc czasem słyszę: - Pani dopiero co siedziała w studiu! To co pani tu robi? Jak to możliwe? - Możliwe, bo tamto było 30 minut temu. Teraz jestem na bieżni - śmieję się.
Działa pani szybko, planowo...
- Bo na wielu istotnych poziomach lubię mieć zorganizowane i zaplanowane życie. Pustych przebiegów unikam nawet, kiedy mam dzień wolny.
Praca to dom czy front wojenny? Powiedziała pani kiedyś, że dziennikarz polityczny to człowiek w jakimś sensie codziennie idący na wojnę.
- Dom mam oczywiście gdzie indziej, chociaż rzeczywiście w TVN zdarza mi się spędzać więcej czasu. TVN to miejsce realizowania zawodowej pasji, uczestniczenia w misji i wykonywania dobrej roboty, będącej efektem współpracy wielu ludzi. Od zawsze stawiamy na działanie drużynowe - na sukces "Faktów" pracuje grono ludzi, których nie widać na ekranie. Codziennie rano, gdy tu wchodzę, spotykam kilkanaście osób, którym mówię dzień dobry, a których nie znają nasi widzowie. Oni wszyscy pracują na to, że pod koniec dnia z dumą możemy pokazać telewidzom efekty tego, co od rana robiliśmy.
Myśli pani wtedy: "fajnie, że jestem częścią takiej drużyny"?
- Naturalnie. Zżyłam się z nimi przez tych 14 lat!
Czytelnicy "Tele Tygodnia" przyznali pani Telekamerę w kategorii "osobowość - informacje i publicystyka". Żeby być osobowością, należy mieć...
- Każdy z nas ma swoją dyscyplinę, w której się dobrze czuje. Trzeba mieć trochę szczęścia, żeby ją znaleźć i - z pożytkiem dla siebie oraz innych - realizować. Ja miałam szczęście, że ją odnalazłam. Jest nią dziennikarstwo newsowe.
W dodatku jest pani cierpliwa.
- Wychodzę z założenia, że jestem tu po to, by niczym przewodnik prowadzić widza po świecie, o którym chcę mu opowiedzieć. Ma to w sobie coś z wycieczki. Jako przewodnik nie powinnam się narzucać, spokój jest w pełnieniu tej funkcji szalenie przydatny. Jeśli więc, jak pan mówi, jest on wyczuwalny, to ja się bardzo cieszę. Byle nie dominował nad innymi cechami i nie oznaczał nudy. Bo nie chciałabym, żeby moi widzowie podczas przeprowadzanego przeze mnie wywiadu ziewali i przełączali kanały.
Potrafiłaby pani wymienić elementy prowadzące do zadowalającego efektu końcowego dziennikarskiej rozmowy?
- Determinacja w dążeniu do uzyskania odpowiedzi na postawione pytanie, przygotowanie merytoryczne... Rozmowa z politykiem to trochę ring, trochę podchody, a trochę gra. Ring, bo wygrywa ten, kto jest lepiej przygotowany i zada celny cios. Podchody dlatego, że ów intelektualny pojedynek wymaga podchodzenia do rozmówcy z wielu różnych stron i zastawienia czasem paru pułapek, żeby coś z niego wydobyć. A gra, bo czasami o sukcesie decyduje pomysł na rozmowę i konkretne, wymyślone wcześniej pytanie.
Nadal gra pani na pianinie?
- Skończyłam podstawową szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Mam w domu pianino, ale gram bardzo rzadko.
Pamiętam też rolę w "Słodko gorzkim" Władysława Pasikowskiego.
- To była superprzygoda, ale byłam totalną amatorką (śmiech).
W końcu poszła pani na kulturoznawstwo.
- A w międzyczasie miałam szczęście śpiewać, prawie nagraliśmy płytę (śmiech).
Kocha pani samochody, podróże, ale została dziennikarką. Tyle było dróg. Dlaczego "padło" na tę?
- Nie wierzę w przypadki. Wszystko dzieje się po coś. Rzecz w tym, by to dostrzec i wykorzystać. Jakim cudem dziennikarstwo? Nie wiem! Czy zawsze chciałam być dziennikarką? Nie! Chciałam być piosenkarką. Dawałam występy w Jastrzębiej Górze w domu wczasowym Politechniki Łódzkiej, wychodząc podczas transmisji festiwalu w Opolu na sali telewizyjnej przed odbiornik, zasłaniając Marylę Rodowicz i śpiewając "Wsiąść do pociągu" dla tych, którzy oglądali. Skąd się więc wzięło dziennikarstwo? Tak mnie życie poprowadziło, że w takim, a nie innym momencie znalazłam się w Warszawie, kupiłam gazetę, przeczytałam ogłoszenie, wysłałam aplikację, a potem zdecydowałam się pójść za ciosem i wykorzystać szansę... pozostawiając za sobą tym samym rodzinną Łódź.
Czuje się pani dzisiaj bardziej warszawianką czy łodzianką?
- Mam sentyment do Łodzi, są wspomnienia z dawnych lat, z dzieciństwa i czasów nastoletnich, ale w tej chwili zdecydowanie Warszawa jest moim miejscem na ziemi.
A dalekie podróże?
- Są. Z bliższych miejsc byłam ostatnio w Moskwie, z dalszych w Australii, Japonii. Dużo podróżuję, staram się zwiedzać świat, poznawać odmienne kultury, rozmawiać z ludźmi. Jak gdzieś jestem, lubię się "zgubić" tylko po to, żeby wtopić się w tłum i sprawdzić, jak żyją lokalni mieszkańcy. Obserwuję ich, spędzam z nimi czas, pytam jak przewodników, czasem się zaprzyjaźniam. Nie chodzę turystycznymi szlakami, nie jeżdżę na zorganizowane wycieczki. Zawsze jestem sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Tak spędzony czas niesamowicie procentuje, uczy, dostarcza unikalnych doświadczeń.
Maciej Misiorny