Andrzej Seweryn: 33 lata radości
Aktor-legenda, znany m.in. z "Ziemi obiecanej", "Dantona" i wielu innych znakomitych ról. Opowiada o zamachu w Paryżu - mieście, w którym spędził ponad trzy dekady życia, ale też o rodzinie, filmach, które lubi, marzeniach i obawach.
Jest pan przesądny? Bo atak terrorystyczny w Paryżu, który pochłonął tyle ofiar, zdarzył się w "piątek trzynastego".
Andrzej Seweryn: - Nie zwróciłem na to uwagi! A przesądny jestem bardzo i taki już zostanę.
Kiedy się pan o nim dowiedział? Tu, w Teatrze Polskim?
- Byłem w domu, położyłem się wcześniej spać. Rano najpierw telefon do syna: miał być na koncercie tego amerykańskiego zespołu w klubie Bataclan. Na szczęście pomylił daty. Potem telefon do przyjaciół - nikt nie ucierpiał. Dzwoniłem też do Comédie-Française, wszyscy cali i zdrowi. W teatrze w sobotę i niedzielę minutą ciszy złożyliśmy hołd ofiarom. Poszedłem też z rodziną pod francuską ambasadę, zapaliłem znicz.
Nie boi się pan szału ksenofobii?
- Boję. Rozwiązaniem jest edukacja. Nie uchroni nas od emocji i niepokojów, ale pozwoli spokojniej patrzeć na rzeczywistość.
Dobrze pan wspomina swój francuski czas? Ktoś powie, przygodę?
- Przygodę? To 33 lata mojego zawodowego życia! Więcej niż w Polsce. Przeszłość, która jest radością. Czas, który wzbogacił mnie pod każdym względem.
Był pan traktowany jak Francuz.
- Grałem w Comédie-Française. Gdyby było inaczej, nie mógłbym tam pracować, bo to świątynia języka francuskiego.
Był pan tam trzecim aktorem zagranicznym w XX wieku. Ale cena okazała się wysoka. Na każdej stronie tekstu, którego miał się pan nauczyć, znajdował pan przynajmniej kilka słów niezrozumiałych. Jak pokonał pan barierę języka?
- Cóż, trzeba było wziąć słownik, dowiadywać się, jak te słowa się wymawia. A nie wszystko łatwo wchodziło do głowy. "Odejmować" to po francusku (chwila namysłu) "soustraire". Za nic nie mogłem się tego nauczyć! Pamiętam miejsce w moim dzienniczku ze słówkami, gdzie to słowo było zapisane. Nadal mam ten zeszycik gdzieś w domu.
Wyjechał pan do Francji, żeby zagrać w "Onych" u Wajdy. Dlaczego pan tam został?
- Po dwóch miesiącach eksploatacji "Onych" wyjechaliśmy w tournée po Europie. Fantastyczne zdarzenie, ale potem nic nie było proste. Na szczęście nawiązywałem kontakty z różnymi ludźmi, co zakończyło się zaangażowaniem w teatrze w Villeurbanne. Tam zastał mnie stan wojenny.
Ale w pewnym momencie można już było wrócić.
- Działając w komitecie Solidarności, przekroczyłem granice, które polska władza narzuciła społeczeństwu. Naraziłem się na represje, m.in. więzienie, co zresztą powiedziano mi oficjalnie. Pracując w zawodzie, a jednocześnie tworząc życie osobiste, do Polski nie wróciłem. Pierwszy raz pojawiłem się tu w 1986 roku, potem coraz częściej, także po to, żeby zagrać w "Ogniem i mieczem" i "Panu Tadeuszu". A po 20 latach pracy w Comédie--Française podałem się do dymisji i wróciłem tu na stałe.
Dlaczego?
- Ponieważ po 20 latach wolno mi było to zrobić. W Comédie-Française najpierw przyjmuje się socjetariusza [udziałowca - przyp. red.] na 10 lat, potem na 5 i następne 5, a w końcu status aktora dyskutowany jest co rok i można się pożegnać z teatrem. Po 20 latach ma się prawo do emerytury.
A zwyczajna tęsknota? Polacy mieszkający za granicą tęsknią za szarugą jesienną, głogiem, za wszystkim.
- Proszę nie traktować mnie jak sienkiewiczowskiego "Latarnika". Francja to nie był świat bardzo oddalony. Miałem kontakt z przyjaciółmi. Czytałem prasę. Nie byłem na wygnaniu. Nie było upijania się: "Góralu, czy ci nie żal". Ale zawsze wiedziałem, że nie mogę nie grać po polsku. Wróciłem i z radością zacząłem nowy okres życia. Jestem szczęśliwy, że mogę pracować w Teatrze Polskim, na stanowisku dyrektora naczelnego.
Jakie było pana dzieciństwo? Spędził je pan na Żoliborzu. Ale ojciec pracował też w Opolu i Nysie?
- Po rozstaniu z mamą był przez jakiś czas dyrektorem Fabryki Samochodów Dostawczych w Nysie. Dzieciństwo miałem nieskomplikowane. Było czerwone harcerstwo, Jacek Kuroń, mój wychowawca. Był Żoliborz. Mieszkaliśmy przy Suzina. Było Liceum Lelewela i pani prof. Radziwiłł, koszykówka i zainteresowanie teatrem.
Dlaczego właśnie teatrem?
- Często w czasie obozów harcerskich organizowaliśmy imprezy dla ludności, gdzie się występowało. W szkole też były występy, by uczcić 1 maja czy rocznicę wybuchu rewolucji październikowej. Pamiętam, jak z takiej okazji czytałem teksty Mrożka. Niedorzeczne! Wtedy ujawniły się moje pragnienia, zrealizowane dzięki studiom. To spełnianie marzeń trwa do dzisiaj.
Był pan pokornym studentem?
- Byłem grzeczny i bezkonfliktowy. Dla mnie ważne było posiadanie autorytetu. Moimi mistrzami byli wielcy polscy aktorzy: profesorowie Świderski, Wyrzykowski, Woszczerowicz, Bardini, dyrektor Ateneum Warmiński. Oni mnie ukształtowali.
Który ze swoich filmów najbardziej pan lubi?
- Właściwie każdy był na jakimś etapie ważny. "Na pełnym morzu" Cozarinskiego - ktoś pamięta? "Rewolucja francuska" Heffrona, gdzie grałem Robespierre’a? Znają to wszystkie dzieci we Francji, więc miałby nie być dla mnie ważny? A moja obecność w "Dantonie" Wajdy? Też ogromnie ważna. Poza tym filmy z nagrodami aktorskimi: "Amok", "Dyrygent", "Prymas. Trzy lata z tysiąca", "Różyczka"...
W Polsce najlepiej zna się i pamięta "Ziemię obiecaną".
- Jestem szczęśliwy, że mogłem grać z Andrzejem Wajdą, wielkim reżyserem, którego sympatią i przyjaźnią się szczycę. Z Wojciechem Pszoniakiem, Danielem Olbrychskim, całą plejadą prześwietnych nazwisk. To była dla mnie szkoła zawodu. Nie zdawałem sobie sprawy, że biorę udział w zdjęciach do filmu, który zostanie uznany za jeden z najlepszych polskich obrazów w okresie powojennym.
Trudno było dostać tę rolę?
- Andrzej Wajda znał moją pracę. Byłem w polu jego zainteresowań.
Jakie pan sobie dziś stawia pytania? Z tych nurtujących?
- Co robić w teatrze? Jaką rolę ma on dziś odgrywać? I daję sobie odpowiedź: Robić elitarny teatr dla wszystkich (śmiech). Taki, który przypomina, skąd pochodzimy, kim jesteśmy, teatr o źródłach naszej cywilizacji, również polskości. Który ma być wierny autorom - mniej mnie interesuje, co ja mam do powiedzenia poprzez Hamleta, bardziej to, co miał do powiedzenia Szekspir. I ma to być teatr, w którym słowo nie może być zaniedbane.
A jest coś, o co się pan niepokoi?
- Tym razem nie myślę o teatrze... Bliska mi jest formuła prezydenta Lecha Wałęsy: on się boi tylko pana Boga. Ale oczywiście, boję się, żeby mi ktoś na przykład nie dał w mordę...
Choroby?
- Jeśli przyjdzie coś poważnego, trzeba będzie walczyć. Z pewnością powinienem dbać bardziej o siebie, żeby uprzedzić ewentualne problemy.
Jak dbać?
- Mniej pracować.
Jakiś ruch, fitness?
- Na to już zupełnie nie mam czasu.
Bożena Chodyniecka