Andrzej Grabowski: Między Ferdkiem a "Gebelsem"

Andrzej Grabowski /Tomasz Urbanek /East News

Bawi widzów występami kabaretowymi i rolą Ferdka Kiepskiego. Prywatnie nie zawsze ma ochotę opowiadać dowcipy.

Był czas, że drażniło go, że wielu fanów Ferdynanda Kiepskiego uważało go za swojego kolegę, klepało na ulicy czy w restauracji po plecach i proponowało wspólne wypicie piwa. Już się do tego przyzwyczaił i zrozumiał, że skoro gości w domach widzów codziennie od wielu lat, to przez niektórych traktowany jest jak dobry znajomy.

"Świat według Kiepskich" kręcony jest już od 18 lat.

Andrzej Grabowski: - A nawet dłużej. W marcu przyszłego roku minie nam 19 lat od dnia, kiedy się ukazał pierwszy odcinek.

Co dała panu rola Ferdka? Więcej propozycji nowych ról?

- Na początku żadnych nie miałem, bo kto by chciał obsadzić faceta z gębą Ferdka? Zmieniło się to po "Pitbullu". Kiedy zagrałem "Gebelsa", postać odmienną i psychicznie, i fizycznie, pojawiły się propozycje bandytów, złych policjantów, czyli niemiłych ludzi. Gram więc albo role typu Ferdek, albo groźnych facetów. Złotego środka nie zaznałem, oczywiście w filmie, bo w teatrze zagrałem już prawie wszystko. Za największą zasługę Ferdka uważam zaś to, że gdyby nie on, nigdy nie zagrałbym "Gebelsa" tak jak zagrałem, bo do głowy by mi nie wpadło, że tak można.

Czemu?

- Otrzymując rolę w "Pitbullu", wiedziałem, że muszę totalnie się odciąć od Ferdynanda. Oczywiście, że każda postać jest jakoś napisana, ale to aktor ją ożywia. Cześnik w "Zemście" niby zawsze wypowiada te same kwestie, ale czasem ktoś gra go świetnie, a czasem okropnie. Ferdek zmusił mnie więc do innego grania. Nie chcę powiedzieć, że Ferdek jest łatwą rolą. Nie jest. Czasem ktoś mnie pyta, czy łatwiej zagrać Ferdka czy "Gebelsa". Proszę na mnie popatrzeć i wyobrazić sobie, że robi pani wywiad z "Gebelsem". Jakby to wyglądało? Mówię spokojnie, nawet nie mrugając oczami. Gdybym był Ferdkiem, to co ja bym tutaj nawyprawiał, ile bym musiał min nastroić i musiałbym to robić tak, żeby wyszło naturalne, a nie jak wygłup.

Jak jest ze wstydem u aktorów? To trochę obciach wyglądać jak Kiepski.

Reklama

- Są różni aktorzy. Ja należę do tych, którzy starają się być charakterystyczni, bo uważam, że jako Andrzej Grabowski nie jestem na tyle ciekawy, żeby proponować widzom siebie. Wymyślam więc postać i kryję się za nią. Wtedy mogę zrobić bardzo dużo. Do któregoś odcinka "Kiepskich" chcieli ukrytą kamerą kręcić scenę, w której Ferdek idzie do banku w hełmofonie, czyniącym go niewidzialnym. Tyle że hełmofon jest popsuty, wszyscy go widzą. Nie zgodziłem się na zdjęcia z ukrytej kamery, bo czułbym się jak kretyn, który podśpiewuje i tańczy na ulicy. Gdy stoi kamera, takie zachowanie jest usprawiedliwione. Ja więc zawsze wolę się skryć za postacią. Ale są aktorzy, którzy prezentowali siebie i robili to fantastycznie. Gustaw Holoubek zawsze był taki sam, ale on miał charakterystyczną osobowość oraz charyzmę. Tadeusz Łomnicki za to zawsze był charakterystyczny, zawsze wymyślał sobie postać i prezentował ją na scenie. - Pon jest taki, a ja taki - jak mawia Czepiec w "Weselu".

Opowiadał pan kiedyś o swoim ojcu, który występował i odgrywał sołtysa Kierdziołka...


- ...a ja się okropnie wstydziłem, że ojciec mówi te monologi sołtysa Kierdziołka i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym tak występować. Ale ja nie jestem typem aktora, który lubi się pokazywać, pewnie dlatego prywatnie wyglądam na gbura, a przynajmniej na wycofanego faceta. Uważam zresztą, że zawód aktora nie jest zawodem wybranym, jest zawodem takim jak każdy inny, szewc, górnik, tokarz, ślusarz.

Lepiej płatnym...

- Jak szewc robi świetne buty, to potem jest właścicielem sieci sklepów obuwniczych. Ta zasada obowiązuje w każdym zawodzie.

W waszym zawodzie liczy się jednak też szczęście. I na przykład wygląd.

- Każdy wygląd jest dobry dla aktora. Potrzebują ładnych, brzydkich, łysych, owłosionych, grubych, chudych, starych, młodych... Każdy się nada. Proszę spojrzeć na Dustina Hoffmana. Mały, brzydki, z dużym nosem. Jakby go na ulicy zobaczyć, to nieciekawy facet, a kariera światowa. Szczęście często daje tylko jedną rolę. Jeśli się nie sprawdzimy, to po szczęściu i do innych ról będą szukać kogoś innego.

To prawda, ale ważny jest talent, pracowitość.

- Jeden jest pracowity i g... z tego ma, a drugi jest leń patentowany, a wyjdzie na scenę czy przed kamerę i zrobi coś takiego, że tamtemu pracowitemu choćby wiele dni pracował nad rolą, to i tak mu to nie wyjdzie. I do kogo mieć pretensje? Chyba tylko do Pana Boga.

A pan jest pracowity czy leniwy?

- Jestem pracowity, jeśli chodzi o ilość zajęć. Dla mnie praca jest terapią. Oczywiście, że wypadkową tej pracy jest też honorarium. Ktoś więc może powiedzieć: pracuje, bo forsy chce mieć dużo. Jestem normalny i wolę mieć więcej pieniędzy niż mniej, ale nie to jest głównym napędem. Gdy umarł Robin Williams, TVN wysłał do mnie kamerę, żebym coś powiedział, co to znaczy, że popularny aktor, na którego widok ludzie się uśmiechają, popełnia samobójstwo. Wtedy musiałem nazwać to, co siedzi w głowie, ale dopóki się tego nie wyeksplikuje, to człowiek o tym nawet nie wie. Ja dziś rano przyjechałem do studia i nagrałem jakiś spot, teraz rozmawiam z panią, za chwilę z kimś z telewizji, potem wsiądę w samochód i pojadę do miejscowości, w której gram kabaret.

- Po takim dniu idę do hotelu, a tam albo jest miło i nareszcie odpoczywam, albo nagle jest ściana. Gdy jakiś czas temu mój kolega aktor się rozwodził, to mówił: wychodzę z teatru, gdzie do mnie mówią, ale pan jest genialny, słyszę brawa, rozdaję autografy, pozuję do zdjęć, a potem przychodzę do domu, a tam ona mówi: powygłupiacie się na tej scenie, wódki się napijecie i też mi k... robota. Idź do mnie do roboty, to zobaczysz, co to robota.

Byłam na kilku planach: koszmar!

- Czasami ktoś mnie prosi, żeby załatwić mu wejście na plan "Kiepskich", bo chce zobaczyć, jak robimy serial. Przyjeżdża i wytrzymuje dwie godziny, a jak wychodzi, mówi: Nigdy w życiu! Bo to jest powtarzanie, powtarzanie, powtarzanie.

- Wracając do Robina Williamsa, to ja go rozumiem. Też tak mam, że stoję w amfiteatrze, przede mną 3 tysiące osób, jestem tylko ja i mikrofon, robię to, co lubię, czyli stand up, a więc przez godzinę gadam, a widzowie się śmieją. Jest fantastycznie, bo zaczynam odczuwać rodzaj władzy nad tymi ludźmi, to jest wręcz narkotyczne. Schodzę ze sceny, jeszcze przez moment klepią mnie po ramieniu, a potem przyjeżdżam do domu czy do hotelu i już dopadają mnie myśli: po co to wszystko itd. Często ci aktorzy, komicy szczególnie, są smutni prywatnie. A ludzie chcą, by byli tacy jak na scenie: niechże się pan uśmiechnie, co pan taki smutny, stało się coś? Nic się nie stało, ja po prostu nie jestem z tych, którzy się cały czas śmieją i dowcipy opowiadają.

Polsat świętuje właśnie 25-lecie. Pana oglądamy nie tylko w "Kiepskich", ale też w "Tańcu z gwiazdami". Jest pan już specem od tańca?

- Byłem jurorem w siedmiu seriach programu, w każdej było dziesięć odcinków, czyli oceniłem już 700 tańców. Musiałem powiedzieć, czy mi się to podoba czy nie, i dlaczego. Nie jestem specem jak Michał Malitowski czy Iwona Pavlović, ale już jest mi o wiele łatwiej mówić o tańcu, niż gdy przyszedłem do programu i byłem kompletnie zielony. Teraz odróżniam jeden taniec od drugiego.

Nie mogę nie zapytać o literaturę rosyjską. Oglądamy pana w monodramie "Spowiedź chuligana", złożonym z wierszy Jesienina, wcześniej była sztuka "Czechow żartuje!", że wymienię tylko te ostatnie.

- Cenię sobie literaturę rosyjską, zwłaszcza dramatyczną - Czechowa, Gogola. Ale i adaptacje rosyjskich wielkich pisarzy. Bułhakow, Tołstoj, trudno wymienić wszystkich. Szczególnie lubię Czechowa, bo oglądając jego sztuki, człowiek się uśmiecha, a potem dopada go refleksja nad życiem, nad losem. To jest coś, co bardzo lubię. Tak było w "Czechow żartuje!" - pięć fantastycznych jednoaktówek. Uwielbiam też tego mojego Jesienina i jego wiersze. W języku rosyjskim jest określenie "duszeszczipatielnyj". To rzeczywiście podszczypuje duszę i to tak, że człowiekowi łzy lecą, ale się uśmiecha. To dziwne uczucie, pomieszanie smutku z czymś fantastycznym, z radością, że się coś odkrywa. Proszę nie myśleć, że ja nie cenię innej literatury, francuskiej, amerykańskiej... Mam duszę słowiańską i to rosyjskie strofy budzą w nas coś ciepłego. Choć nie tylko one.

Iwona Leończuk

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Grabowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy