Andrzej Grabowski: Inny niż Kiepski

Andrzej Grabowski /Andrzej Iwańczuk /Reporter

Wybitny aktor teatralny, który, jak sam przyznaje, nie ma szczęścia do filmowców. Choć nie marzy o konkretnej roli, wciąż czeka na taką, która rzeczywiście będzie główna. Tymczasem, z sympatią i przyjemnością wciela się w Ferdynanda Kiepskiego.

Nie lubi pan udzielać wywiadów?

Andrzej Grabowski: - Nie.

Sądzi pan, że nie ma niczego do powiedzenia?

- Tak, no bo nie mam. Jak udzieliło się stu wywiadów i po raz kolejny mówi się to samo, bo trudno zmyślać jakieś historie na temat swojego życia. Robi się to tak banalne i nudne, że mnie to nieco przygnębia.

Zaryzykujmy! Skąd wziął się pomysł, by zostać aktorem? Zawsze pan o tym marzył?

- Nigdy o tym nie marzyłem. Ten pomysł wziął się z głupoty. Chciałem po prostu dostać się do szkoły teatralnej, w której już studiował mój brat, Mikołaj. Podobało mi się tam. Fajne dziewczyny, fajni chłopcy. Chłopcy... Jerzy Trela, Marian Dziędziel... No więc poszedłem na egzaminy - zdałem, dostałem się, skończyłem szkołę i zostałem aktorem.

Poszedł pan w ślady brata.

- Absolutnie tak. Gdyby Mikołaj nie pasjonował się sztuką i nie był studentem szkoły teatralnej, sam raczej nie wpadłbym na pomysł zostania aktorem.

Były inne pomysły na przyszłość?

- W czasach wczesnej młodości, jeszcze przed okresem dojrzewania, rozważałem zostanie księdzem. Potem jednak dostrzegłem inne, ciekawe odcienie życia. Przestałem więc chcieć być księdzem i zacząłem chcieć być... na razie nikim. Szczerze mówiąc, nie miałem zielonego pojęcia, kim chciałbym zostać. Byłem bardzo młody, bo szkołę podstawową zacząłem w wieku sześciu lat, trzynaście miałem, jak zacząłem liceum, a siedemnaście, gdy zdałem maturę i dostałem się na studia.

Ale kiedy już pan rozpoczął naukę, to "wkręcił" się pan w aktorstwo?

- Przede wszystkim "wkręciłem" się w życie studenckie.

Czy to oznacza, że równie dobrze czułby się pan na innej uczelni?

Reklama

- Myślę, że tak, choć musiałaby to być jakaś artystyczna szkoła. Uczelnia muzyczna chyba nie, bo tam trzeba bardzo dużo ćwiczyć. W każdym razie podobało mi się życie studentów szkoły teatralnej. Ale to wcale nie oznaczało, że pokochałem teatr. Zawsze śmiałem się z ludzi, którzy deklarowali, że kochają teatr - radziłem im, by zapisali się do koła miłośników teatru, a nie do szkoły. Ktoś może nienawidzić teatru i z tej nienawiści być świetnym aktorem, bo ma od Boga dany talent pięknego i wiarygodnego udawania. Niektórzy twierdzą, że aktor to genialny dyletant. Ma szansę być księdzem, lekarzem, właściwie na niczym się nie znając. Ale aktorstwo to taki trochę głupi zawód.

Chyba nie. W końcu stwarza widzom możliwość przeżywania emocji!

- Kiedyś doświadczyłem takiego momentu, gdy miałem przekonanie, że spełniam rolę kogoś w rodzaju przewodnika. W latach 80. Mikołaj przygotował w Teatrze Słowackiego "Listopad" według Henryka Rzewuskiego. Z Janem Peszkiem wcieliliśmy się w role braci. On grał światłego, który edukację odebrał w Paryżu, a ja szlachciurę wstającego z kurami, pijącego żur na śniadanie i wyznającego zasadę: "Bóg, honor i ojczyzna". Była tam scena w lesie, w której z ryngrafami na piersiach śpiewaliśmy pieśń konfederatów barskich. Pamiętam, że widzowie wstawali, popłakiwali. Wtedy właśnie miałem poczucie, że to, co robię, jest ważne i potrzebne. Dziesięć lat później, gdy Mikołaj przeniósł swoją adaptację do Teatru Telewizji, a my z Jankiem wcieliliśmy się już w inne role, dotarło do nas, że to jednak jego bohater, otwarty na świat, miał rację... W latach 80. chyba po raz ostatni czułem, że mój zawód jest rodzajem misji. Teraz gram Ferdka, ale lubię tę postać.

Ludzie potrzebują rozrywki, uciechy.

- Oczywiście, że tak. A gdy jeszcze widzowie dzięki bohaterom potrafią śmiać się z siebie, to jest bardzo dobrze. W końcu "Świat według Kiepskich" opowiada o naszych przywarach, narowach, o wszystkim, co nas otacza. Myślę, że ta produkcja doskonale odzwierciedla otaczającą nas rzeczywistość.

Ale Ferdek to tylko jedno z pańskich współczesnych wcieleń.

- To prawda, ostatnio przygotowałem dla teatru Polonia i teatru STU monodram "Spowiedź chuligana" według Siergieja Jesienina, w którym jestem kompletnie inny niż Kiepski. Refleksyjny, sentymentalny, a czasami brutalny, ale na pewno nie śmieszny. Jestem zadowolony z tego spektaklu, w którym wykorzystano zdjęcia z mojego dzieciństwa, młodości, a także zapis tego samego przedstawienia sprzed dwudziestu pięciu lat. Ten sam tekst, a jakże inny.

Początki pana drogi aktorskiej to przede wszystkim teatr.

- Bardzo długo teatr i tylko teatr.

To był świadomy wybór, czy brak propozycji?

- Nie dostawałem, choć nie, zdarzały się propozycje. Kiedy występowałem w teatrze w Tarnowie, to mnie i koledze zaproponowano udział w filmie historycznym. Pojechaliśmy do Gorzowa Wielkopolskiego i dowiedzieliśmy się, że mamy zagrać... martwych rycerzy.

Irytowało pana, że filmowcy nie dają panu szansy?

- Czasem było mi trochę smutno, że nie gram w filmach. Bo wydawało mi się, że też potrafiłbym zagrać tak jak ci, którzy często pojawiali się w filmach. A może nawet czasami zrobiłbym to lepiej. Ale za to bardzo dużo grałem w teatrze. Moja pierwsza większa rola filmowa to Stefan, przyjaciel głównego bohatera w "Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce". A potem znowu nic. Osiem lat później serial "Boża podszewka" i znowu przerwa w propozycjach dużych ról. Właściwie do dzisiaj filmowcy mnie nie kochają. To znaczy pojawiam się na dużym ekranie, ale... Przeważnie słyszę: "Panie Andrzeju, to bardzo ważny epizod. Jak pan tego nie zagra, to ja sobie nie wyobrażam nikogo w tej roli". Często się zgadzam, choć już sugeruję - jak będziesz miał dla mnie jakąś główną rolę, to się zgłoś. Nie twierdzę, że grane przeze mnie role drugoplanowe nie są ciekawe, ale może już wreszcie zagrałbym coś naprawdę dużego. Może to już czas.

A marzy się panu jakaś rola?

- Gdy byłem rok po studiach, wymarzyłem sobie, a właściwie byłem pewny, że zagram postać amanta. Prawie już nauczyłem się na pamięć tej roli i... obsadzony w niej został Jurek Kryszak. Wtedy postanowiłem, iż nigdy nie będę marzył o żadnej roli. Co przyjdzie, to będę albo brał, albo odrzucał. Teraz więcej odrzucam.

Ostatnio ma pan szansę spotykać się w pracy ze swoimi córkami.

- To prawda, z Zuzią i Katarzyną spotkaliśmy się już na planie "Pitbulla". Ale przede wszystkim zagraliśmy w "Chorym z urojenia". Dziewczyny dublowały się w roli mojej córki.

Wspólne występy stresowały pana?

- Tak. W takich sytuacjach człowiek skupia się całkowicie na swoim dziecku i na wszelkie sposoby chciałby mu pomóc w tej niełatwej sytuacji. Pewnie trochę nawet za nie grałem. Ale uważam, że doskonale dały sobie radę. Chętnie spotkałbym się z nimi znów na planie czy w teatrze.

Czy ma pan jakieś pasje?

- Nie wiem, czy któreś z moich działań mógłbym nazwać pasją. Kiedyś jeździłem na motorze, miałem przez dziesięć lat choppera. Jednak jakoś mnie to nie porwało. Ostatnio natomiast, zainspirowany przykładem Lecha Dyblika, który dla przyjemności grywa na gitarze na ulicach polskich miast, postanowiłem sięgnąć po ten instrument. Kiedyś nawet wspólnie zagraliśmy w Krynicy. To było fantastyczne przeżycie, takie uroczo pierwotne. Czasem biorę gitarę do ręki i powolutku się uczę. Dużą radość sprawia mi, że każdego dnia umiem troszeczkę więcej.

Aleksandra Jaworska

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Grabowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy