"Wszystko zależy od nas samych"
Robert Gliński to jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów, wielokrotnie nagradzanych na festiwalach w kraju i za granicą. W 1979 roku ukończył Wydział Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. W 1983 roku zadebiutował w kinie głośnym filmem "Niedzielne igraszki". Po realizacji "Rośliny trującej", w 1985 roku Gliński przystąpił do realizacji "Łabędziego śpiewu", za który otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni oraz wyróżnienie Przewodniczącego Komitetu Kinematografii. W 1990 roku Gliński zrealizował "Superwizję", a dwa lata później "Wszystko co najważniejsze", ekranizację autobiograficznej opowieści Oli Watowej, która w czasie II wojny światowej została z synem wywieziona do Kazachstanu. Film otrzymał Grand Prix festiwalu w Gdyni. Kolejnymi filmami reżysera były: "Matka swojej matki" oraz "Kochaj i rób co chcesz".
Ostatnia produkcja Roberta Glińskiego to dramat "Cześć Tereska", zdobywca nagród na festiwalach w Karlovych Varach i Gdyni.
Z okazji premiery filmu "Cześć Tereska" z reżyserem rozmawiała Anna Kempys.
Z myślą o kim robił pan film "Cześć Tereska"? Czy jest on przeznaczony dla młodych ludzi, czy raczej dla ich rodziców?
Robert Gliński: Chciałbym, żeby przeznaczony był dla jednych i dla drugich. Nie wiem, kto pójdzie na ten film do kina. Kiedy go kręciłem, nie brałem pod uwagę podziału wiekowego publiczności, a raczej podział na widzów, którzy szukają w kinie jakichś emocji, czyli czegoś dla serca i czegoś dla rozumu. Chciałem, żeby ziarno, które zostało rzucone, zaczęło wzrastać i żeby ludzie zaczęli się zastanawiać. Na pewno nie jest to film dla widza, który w filmie szuka wyłącznie rozrywki. To jest film dla tych, którzy szukają w kinie jakichś wartości myślowych. Natomiast dla widza, który szuka rozrywki, ten film nie będzie miał żadnej wartości.
Zapytałam o to głównie z tego powodu, że po projekcji pana filmu na festiwalu w Gdyni pojawiały się sugestie, że zamiast wysyłać dzieci ze szkoły na "W pustyni i w puszczy" lub "Quo vadis", powinny one obejrzeć taki film jak "Cześć Tereska". Co pan sądzi o takim pomyśle?
RG: My będziemy pokazywać ten film w szkołach, ale na pewno nie tak szeroko jak "W pustyni i w puszczy" czy "Quo vadis". Będziemy go prezentować po to właśnie, żeby rozmawiać. 28 września odbył się pierwszy taki pokaz, podczas którego młodzież ze szkół licealnych spotkała się ze mną, z młodymi aktorkami niezawodowymi, które odtwarzają główne role w tym filmie, z socjologami i psychologami, m.in. z Jackiem Santorskim. Rozmawialiśmy na temat tego, co młodzi ludzie zobaczyli, co o tym myślą, jak widzą ten świat, jak widzą problemy bohaterek. Musimy pamiętać, że wszystko zależy od nas samych. Chciałbym, żeby wszyscy, którzy obejrzą mój film, doszli do takiego wniosku. Prezentacje w szkołach to nie program masowy, taki jak mają adaptacje lektur szkolnych, ale "Cześć Tereska" na pewno przewinie się przez polskie szkoły.
Kim jest bohaterka filmu, tytułowa Tereska?
RG: To dziewczyna, która ma 15 lat, jest wrażliwa, cicha, spokojna i samotna. Szuka kontaktu z innym człowiekiem, ma ogromną potrzebę uczuć, chciałaby nawiązać jakiś głębszy kontakt z kimkolwiek. Jednak nic z tego nie wychodzi - ani w szkole, ani w domu z rodzicami, ani na podwórku z rówieśnikami. Tereska chodzi też do kościoła na próby chóru, ale tam też jej się nie udaje znaleźć zrozumienia. Nigdzie nie potrafi poczuć się dobrze, odnaleźć odrobiny uczucia, w związku z tym jest samotna i sfrustrowana. Ma ogromne poczucie odrzucenia przez wszystkich i to ją popycha do zbrodni, właśnie ta frustracja. Bohaterka odreagowuje jakby swoje nieudane młode życie.
Jak znalazł pan odtwórczynie głównych ról, Karolinę Sobczak i Olę Gietner?
RG: Bardzo długo ich szukałem i miałem z tym sporo kłopotów. 15 lat to jest trudny okres, u młodych ludzi budzi się świadomość i ta świadomość zabija prawdę w przypadku występowania przed kamerą, bo młody człowiek chce już dobrze wyglądać, robi pozy, już gra. Jest to coś zabójczego dla filmu. Te dwie dziewczyny znalazłem w ośrodkach wychowawczych. One mają już za sobą pewne konflikty ze społeczeństwem, bo sprawiały problemy wychowawcze. Na planie były bardzo prawdziwe, nie przejmowały się kamerą, były sobą i dlatego zagrały. Wniosły też do filmu bardzo dużo od siebie. Przede wszystkim wniosły swój świat, swój język, dialogi, slang, którym się posługują. Ten film musiał być prawdziwy, to było najważniejsze założenie. Tym, co przyświecało tej realizacji, była prawda. Dziewczyny musiały być autentyczne - ich reakcje, spojrzenia, gesty musiały być prawdziwe, a konsekwencją tego jest język, jakim posługują się w filmie, to musiał być po prostu ich język.
Jak panu udało się tak poprowadzić młode debiutantki, że ich gra wcale nie odbiega od gry aktorów profesjonalnych? Nie ma pomiędzy nimi przepaści, co często się zdarza, gdy amatorzy spotykają się na planie z zawodowcami.
RG: Praca, praca, praca... i próby. Po to jest reżyser, żeby takie rzeczy pokonać. Kiedy robi się sceny z aktorami zawodowymi, też trzeba sobie z radzić z problemami. Aktorzy profesjonalni też grają w różnych konwencjach, jeden trochę za mocno rysuje, drugi jest trochę bardziej ostry, charakterystyczny, inny bardziej stonowany i bardzo delikatnie gra. Jeden buduje swą grę na rekwizycie, inny osadza na wnętrzu - reżyser musi te różne konwencje, sposoby gry złożyć w całość, żeby spektakl czy film był jednorodny. W przypadku "Tereski" trzeba było złożyć grę aktorów zawodowych - profesjonalistów z aktorami niezawodowymi. Robiliśmy próby, a polegało to na tym, że aktor próbował skonstruować swoją rolę w taki sposób, żeby ta rola miała swój przebieg. Młodzi bohaterowie filmu musieli zrozumieć, że nie wszystko może być spontaniczne i to trzeba jakoś ułożyć. Aktorzy profesjonalni musieli grać, grać, grać i próbować pozbyć się wszelkiej sztuczności. Chodziło o to, żeby zamiast grać - być. To było najważniejsze.
Czy to prawda, że Zbigniew Zamachowski sam zabiegał o rolę w filmie "Cześć Tereska"? To niełatwa rola, a bohatera trudno zaliczyć do przyjemnych ludzi.
RG: To prawda, Zbyszek bardzo chciał to zagrać. Miałem taki moment przy ustalaniu obsady, że pomyślałem, iż zrezygnują z aktorów profesjonalnych i aktorów niezawodowych wezmę też do ról osób dorosłych. Zbyszek jednak bardzo chciał zagrać, przyzwyczaił się do swego bohatera i czuł, że jest to zupełnie inna postać od tych, które grał do tej pory. Bardzo się cieszył, że będzie miał obrzydliwą mordę i w przerwach zawsze wzywał charakteryzatorkę, że mu coś poprawiła, bo musi być obleśny. Jeżeli aktor tak bardzo coś chce zagrać, to myślę, że szkoda byłoby zmarnować taki potencjał, który ma w sobie. Dlatego Zbyszek zagrał.
Jacek Wyszomirski, autor scenariusza filmu "Cześć Tereska", to debiutant. Jak pan trafił na ten tekst?
RG: Henryk Romanowski, jeden z producentów, przyniósł mi któregoś dnia ten scenariusz. Dał mi go do oceny, żebym powiedział, co o nim myślę. Ja to przeczytałem, potem powiedziałem mu, że myślę to i to, ale co najważniejsze - chcę to zrobić. Zaczęliśmy chodzić z tym scenariuszem po wszystkich telewizjach w poszukiwaniu pieniędzy i nie udało się nic załatwić. Chodziliśmy tak przez rok, poprawiając scenariusz. Powstawały kolejne wersje - pierwsza, druga, trzecia i nic. Potem Henryk rozłożył ręce i powiedział, że nie da rady załatwić pieniędzy. Wtedy ja wziąłem scenariusz i sam chodziłem w poszukiwaniu pieniędzy, nawet próbowałem sam zrobić ten film i tak dalej i tak dalej. W końcu, po długich wysiłkach, telewizja zgodziła się dać pieniądze i film "Cześć Tereska" powstał.
Ile czasu zatem minęło do powstania scenariusza do pierwszego klapsa?
RG: Więcej niż trzy lata.
Czy nagrody, które zebrał pana film - Nagroda Specjalna Jury w Karlovych Varach, Grand Prix w Gdyni - są jakąś rekompensatą za te wszystkie trudy? Udowodnił pan, że miał rację walcząc o powstanie tego filmu.
RG: To jest taki ukłon losu w moją stronę, ale także w stronę moich współpracowników. Nad filmem pracuje cała grupa ludzi, a reżyser jest tylko jednym z elementów. Zrobienie filmu to nie tylko wysiłek twórczy, ale przede wszystkim fizyczny. Film się robi powoli, scena po scenie, wstaje się o szóstej rano - to jest harówa.. W początkowej fazie, kiedy chcieliśmy zrobić ten film za darmo, wszyscy moi współpracownicy zgodzili się pracować bez honorariów, aby tylko zrobić film. Nagrody są więc wielkim podziękowaniem skierowanym pod ich adresem. Nagrody są także zadośćuczynieniem, że mimo tych bólów, w jakich film się rodził, jednak powstał.
A jak film jest przyjmowany za granicą? Był już pokazywany w kilku krajach, ale wiem, że został pan zaproszony na kolejne festiwale?
RG: Film będzie dużo jeździł, jest zaproszony na naprawdę wiele festiwali, m.in. do Chicago, Hajfy, Londynu, Paryża, Sztokholmu. Ja też trochę z nim pojeżdżę. Film jest bardzo dobrze przyjmowany za granicą, zwłaszcza krytyka bardzo wysoko go tam ocenia. Zagraniczne życie tego filmu będzie bardzo bogate. A w Polsce zobaczymy, czy publiczność dopisze.
Czy to prawda, że film będzie startował do Złotych Globów?
RG: Tak. To właśnie krytycy wymyślili, żeby film startował do Złotych Globów. Podczas festiwalu w Toronto, na który przyjechali dziennikarze i krytycy z całego świata - z obu Ameryk, z Nowego Jorku i Los Angeles, namówiono mnie, bym zgłosił film do Złotych Globów. Wszyscy twierdzili, że jest to miejsce, gdzie ten film może zostać doceniony. Krytycy mówili, że oni decydują o tym, kto dostaje nagrody i zapewniali mnie, że zagłosują na mój film. W końcu zgłosiliśmy film do Złotego Globu i zobaczymy z tego wyniknie.
Był pan w Toronto podczas tragicznych wydarzeń 11 września, kiedy terroryści zaatakowali Nowy Jork i Waszyngton. Jak pan zareagował na te wiadomości?
RG: Miałem wrócić z festiwalu w Toronto 11 września, ale kiedy nastąpiły te tragiczne wydarzenia, okazało się, że nie mogę. Loty zostały zawieszone i czekałem trzy dni na powrót do Polski. Siedziałem w hotelu i oglądałem telewizję, a ja zazwyczaj nie oglądam telewizji. W Toronto oglądałem, bo to, co było w telewizji, było pasjonujące i straszne, ale nie mogłem się po prostu oderwać. Wszystkie kanały pokazywały Nowy Jork i to nawet te, które zazwyczaj pokazują coś zupełnie innego. Na przykład Cartoon Network, kanały reklamowe, handlowe - wszyscy przerwali swoje dotychczasowe programy i pokazywali wyłącznie to, co się dzieje w Nowym Jorku czy w Pentagonie - bez przerwy. Wszyscy wokół robili dokładnie to samo. To było tak wciągające, tak straszne i pełne dramatyzmu, że nie mogłem się oderwać od telewizora. Po trzech dniach samoloty zaczęły latać i wróciłem.
Nie bał się pan wsiąść do samolotu?
RG: Nie bałem się, a co zabawne, na lotnisku w ogóle nie sprawdzali tych, którzy wsiadali do samolotu. Wszyscy mówili, że będą strasznie kontrole. Okazało się jednak, że była tylko bramka przez którą przeszedłem, do mojego bagażu nawet nie zajrzeli. Kontrola, gdy wylatywałem, była o wiele mniejsza, niż w normalny dzień na lotnisku w Warszawie czy we Frankfurcie. Byłem tym nieco zdziwiony. Ogłoszono, żeby nie zabierać w podręcznym bagażu elektronicznych rzeczy - komórek, aparatów fotograficznych, komputerów, a jeśli ktoś coś takiego ma, proszono, by włożył to do większego bagażu. Wszyscy oddawali takie rzeczy. Potem usiadłem w samolocie. Nagle jakieś dwa miejsca obok siada facet, który wygląda jak Arab, wyciąga komórkę i zaczyna rozmawiać przez nią po arabsku. Roześmiałem się, bo to było tak absurdalne, szczególnie w kontekście tego, co działo się w USA. Zobaczyłem popłoch wśród pasażerów, ale nic się nie stało - na szczęście.
Nie tak dawno zakończył się festiwal w Gdyni, na którym triumfowała "Cześć Tereska", w tym roku w konkursie pokazano aż 12 debiutów - co pan sądzi o tych młodych polskich reżyserach?
RG: To fantastyczne, że powstało tyle debiutanckich produkcji, tym bardziej, że niektóre z nich są bardzo ciekawe. Kilku młodych kolegów jest bardzo utalentowanych i powinni robić następne filmy. Ale wiem, że większość z nich będzie chodzić po korytarzach tu czy tam, żeby na te filmy zdobyć pieniądze. Niestety, większość ich energii pójdzie na organizowanie pieniędzy. Takie jest jednak życie. Kino autorskie, które patrzy na rzeczywistość okiem reżysera czy scenarzysty, i próbuje coś z tej rzeczywistości wyłapać i podsunąć widzowi problem, ma teraz najtrudniejszą drogę na ekrany.
Przygotowywał się pan kiedyś do projektu filmu o Katyniu. Czy powróci pan do tego tematu?
RG: Może kiedyś wrócę do tego. To film, który wymaga ogromnych pieniędzy, a nie było takiej możliwości, żeby je zdobyć i projekt się zawiesił.
Podobno przygotowuje pan kontynuację filmu "Cześć Tereska", zatytułowaną "Kibole"?
RG: To prawda, już prawie wszyscy o tym wiedzą, choć tego nie rozgłaszałem. Chciałbym zrobić film o tych chłopkach, którzy występują w "Cześć Tereska". Nie wiem, czy wystąpią ci sami chłopcy, ale portret takiej grupy chcę pokazać. Scenariusz jest już gotowy. Kiedy się rozpocznie produkcja, póki co nie wiadomo, bo nie ma jeszcze budżetu. Chciałbym to zrobić jak najszybciej. Mam nadzieję, że się uda.
Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę