"Nie ma filmowego wzorca"
"Gerry" - najnowszy film Gusa Van Santa i Matta Damona - twórców "Buntownika z wyboru" - to jeden z najbardziej bezkompromisowych amerykańskich filmów niezależnych ostatnich lat. "Gerry" jest hołdem dla mistrzów kina: Antonioniego, Kiarostamiego, Tarra, a jednocześnie powrotem Van Santa do tematyki i stylu wizualnego jego wczesnych filmów: "Drugstore Cowboy" i "Moje własne Idaho". To opowieść o dwójce przyjaciół (Matt Damon i Casey Affleck), którzy w trakcie podróży przez bezkresną pustynię zeszli ze szlaku i zagubili się. Wraz z upływem czasu ich siły i szanse na przeżycie maleją, a przyjaźń zostaje wystawiona na ostateczną próbę.
"Gerry" to minimalistyczna i otwarta na wiele interpretacji wizja przepełniona wspaniałą, przejmującą muzyką Arvo Pärta i Briana Eno.
O pracy nad filmem opowiada reżyser Gus Van Sant.
Skąd pomysł realizacji filmu "Gerry"?
Gus Van Sant: Półtora roku temu Matt, Casey i ja rozmawialiśmy o tym, by znów razem popracować. Casey i ja mieszkamy tuż obok siebie w Nowym Jorku, więc często się spotykamy. Współpracowaliśmy już wcześniej. Matt i Casey robili ze mną "Buntownika bez powodu", Casey pracował też przy moim filmie "Za wszelką cenę". Wszyscy chcieliśmy się ponownie spotkać. Matt i Casey pragnęli stworzyć coś nowego i oryginalnego. Chodziło im o to, by przed rozpoczęciem zdjęć cały projekt był zaledwie szkicem, zarysem historii, który miała się rozwijać w trakcie kręcenia filmu.
Matt opowiedział mi kiedyś prawdziwą historię o dwóch facetach, którzy zgubili się podczas wędrówki. Wyciągnęliśmy z tej historii możliwie dużo szczegółów. Dołożyliśmy do tego własne przeżycia, gdyż obaj odbywaliśmy wędrówki przez nieznane i dzikie tereny, choć w odróżnieniu od bohaterów filmu, nigdy się nie zgubiliśmy. Do tego wszystkiego doszły echa książek, które Casey czytał w tamtym okresie. Zaczęliśmy się zastanawiać jak połączyć te wszystkie elementy.
Wspominał pan, że był wtedy pod dużym wpływem dzieł Béli Tarra i starał się przekazać swoje przemyślenia Casey?owi i Mattowi.
Gus Van Sant: Mój pomysł polegał na tym, by wydarzenia na ekranie pokazać w czasie rzeczywistym. Niektóre filmy Tarra, zwłaszcza te późniejsze, jak na przykład "Sátántangó", mają szczególny rytm. Powiedzmy, że widzimy człowieka idącego przez pole. Zamiast pokazać, jak to się zazwyczaj dzieje, tylko fragment tej wędrówki, Béla Tarr pokazywał ją od początku do końca. Kiedy to oglądałem, zacząłem zauważać mnóstwo rzeczy, choć tak naprawdę na ekranie zbyt wiele się nie działo. Obraz prowokował mnie do myślenia. Chciałem osiągnąć podobny efekt w moim filmie.
O jakich jeszcze reżyserach i filmach myślał pan podczas prac nad filmem "Gerry"?
Gus Van Sant: Pomyślałem o reżyserach i ich filmach, które szczególnie mocno zapadły mi w pamięć. Jednym z takich filmów jest "The United States of America" Jamesa Benninga, w którym jedzie on samochodem przez Stany. W filmach Andy'ego Warhola także mamy do czynienia z podobną techniką - kamera kręci bez przerwy przez bardzo długi czas. Nie sądzę, by te filmy wywarły na mnie duży wpływ, ale z pewnością istnieje jakiś związek. Większy wpływ miały na mnie dzieła Tarkowskiego i Sokurowa, który był jego asystentem. Mogę też wymienić Chantal Akerman i jej film "Jeanne Dielman", dzieła Fassbindera, czy "Blue" Dereka Jarmana. Amerykańskie filmy są jak pokazy sztucznych ogni. Liczy się szybkie tempo, tak szybkie, by widzowie nie mieli czasu myśleć. Reżyserzy, o których wspomniałem, pozwalają myśleć. Jestem pod wielkim urokiem ich dzieł i pragnąłem stworzyć coś podobnego.
Czy długo rozważał pan nakręcenie takiego filmu?
Gus Van Sant: Od bardzo wielu lat myślałem o nakręceniu takiego film. Dlatego przejście od naszych rozmów o dwóch facetach wędrujących po pustyni, do samego filmu było łatwe i szybkie. Zaczęliśmy od szkicu, który zawierał trzydzieści różnych wydarzeń i luźnych fragmentów akcji. Na tej podstawie Casey napisał scenariusz. Weźmy na przykład scenę, w której bohater utknął na skale. W moim szkicu to zaledwie linijka, a w scenariuszu zajmuje ona dwadzieścia stron.
Skąd wziął się tytuł filmu?
Gus Van Sant: Gerry znaczy mniej więcej tyle co złamas. Często mówimy: ?Hej, chodź no tu, złamasie?, albo ?Popatrz na tego złamasa?. Bohaterowie filmu nie mają imion. Są właśnie takimi złamasami. To jedno ze słów takich, jak facet albo koleś, z tym że znaczy coś więcej. Na początku chciałem, by Matt i Casey podali mi pełną listę słów, których kiedykolwiek używali w tym znaczeniu. Wśród nich pojawiło się słowo Gerry. Opowiedzieli mi o nim mnóstwo historii. W końcu zapytałem Bena Afflecka: ?A co dla ciebie znaczy słowo Gerry?? Wyrecytował całą litanię. W życiu Matta, Casey'a i Bena pojawiło się wielu takich Gerrych. Niektórzy z nich byli w porządku, ale był też jeden złamas, menedżer Gerry. Znaleźli też płytę nagraną przez faceta o tym imieniu. To słowo jest określeniem różnego rodzaju nieudaczników, czy bezużytecznych rzeczy. Istnieje wiele słów, które są myślowymi skrótami. Matt i Casey są sobie bardzo bliscy i słowo Gerry jest dla nich właśnie takim skrótem. Używają go mówiąc o znajomych, czy postaciach z telewizji.
Pracowaliście wspólnie nad dialogami do filmu?
Gus Van Sant: Razem postanowiliśmy, że dialogi nie powinny ujawniać zbyt wiele na temat bohaterów. Słuchając rozmowy dwóch ludzi podczas wędrówki nie możemy spodziewać się, że będziemy rozumieli wszystkie ich aluzje, czy punkty odniesienia. Zwykle w filmach widzowie dostają dużo informacji o bohaterach i ich wzajemnych relacjach, zupełnie jakby znali ich od wielu lat. W naszym filmie brak zwyczajowej ekspozycji w której bohaterowie MUSZĄ rozmawiać. Nasi bohaterowie przed długi czas w ogóle się nie odzywają, a kiedy w końcu zaczynają rozmawiać trudno się domyślić, czy rozmawiają o grze video, czy telewizyjnym teleturnieju. Chcieliśmy by widzowie nie zawsze rozumieli to, o czym mówią bohaterowie. Jedną z wielkich tragedii, którą przyniosła ze sobą rewolucja dźwiękowa w kinie jest fakt, że wszystko w filmie obraca się wokół gadania. W "Gerrym" dialogi dotyczą wyłącznie bohaterów, w ogóle nie odnoszą się do historii, którą oglądamy.
Z jednej strony pragnęliśmy, by widzowie podobnie jak bohaterowie filmu, zagubili się. Z drugiej jednak, chcieliśmy by odnaleźli się w proponowanej przez nas nowej estetyce i oderwali od dominującego obecnie w kinie amerykańskim stylu opowiadania. Sądzę że udało nam się uciec od tej konwencji.
Język filmu jednak wciąż się zmienia.
Gus Van Sant: To się zaczęło na przełomie zeszłego wieku, od sposobu, w jaki filmy opowiadały historie. Od czasów Griffitha, który był produktem rewolucji przemysłowej, filmy się zmieniły. Ustalono filmowy kod, język planów średnich, dalekich, zbliżeń i cięć, którego - nawet dzisiaj - musimy używać, by opowiadać historie na ekranie. Na projekcjach wczesnych filmów niemych widzowie śmiali się widząc zbliżenia, bo wyglądało to tak, jakby aktorzy nie mieli nóg. Stopniowo jednak widzowie nauczyli się nowego języka. Dziś język filmu jest w gruncie rzeczy taki sam jak sto lat temu.
We wrześniu zeszłego roku The Museum of Modern Art pokazało retrospektywę dzieł Béli Tarra. Napisałem krótki artykuł do katalogu, który jej towarzyszył. Gdy oglądałem filmy Tarra uderzyło mnie, że swoim stylem nawiązują one do początków kina, do czasów gdy filmowcy stosowali długie, pojedyncze ujęcia, na przykład pociągu wjeżdżającego na stację. To właśnie tak kiedyś kręcono filmy. Potem jednak do filmu zaczęły przenikać elementy teatru i literatury, i czysty spektakl, którym na początku było kino, zmienił się stopniowo w opowiadanie historii.
"Gerry" był jednak dla pana zupełnie nowym doświadczeniem, odkrywaniem nieznanego.
Gus Van Sant: To prawda. Choć także w takich filmach, jak "Moje własne Idaho", czy "Drugstore Cowboy", starałem się odchodzić od teatralnej konwencji i eksperymentowałem z czasem. Jednakże "Gerry" to coś całkowicie nowego pod względem stylistycznym. To mój powrót do początków kina, do czasów sprzed rewolucji przemysłowej. Pustynia jest miejscem, którego ta rewolucja nie dotknęła. Jest wciąż żywa i niezmieniona. "Gerry" równie dobrze mógłby opowiadać historię dwóch facetów, którzy się tam zgubili dwa tysiące lat temu.
Eksperymentuje pan. W jakim kierunku, pana zadaniem, zmierza kino?
Gus Van Sant: Pragnę określić, w jakim kierunku może pójść kino. "Gerry" jest próbą odpowiedzi na pytanie dokąd teraz powinniśmy zmierzać, wołaniem o to, byśmy nie stali w tym samym miejscu. Gdy na początku lat osiemdziesiątych pojawiło się MTV reżyserzy poczuli się zagrożeni. Mówili: ?To się nie sprawdzi. To tylko bzdurne filmiki towarzyszące piosenkom?. Wkrótce jednak niektórzy z nich zaczęli pracować dla MTV. Jeszcze później twórcy tacy, jak Oliver Stone czy Darren Arnofsky zaczęli robić filmy w stylistyce MTV. Jeśli coś wygląda nie tak na ekranie, zmień taśmę na czarno-białą, rozhuśtaj kamerę, zaintryguj widza, nie pozwól mu wstać z fotela. Wszyscy tak robią. Ten styl przyjął się niezwykle szybko, z tym że niestety donikąd nie prowadzi. Może w ten sposób wstrzymuję postęp, ale nie odpowiada mi styl MTV.
Jak więc nie pozwolić współczesnemu widzowi oderwać się od ekranu?
Gus Van Sant: No właśnie. Nie pozwolić widzowi oderwać się od ekranu... Dlaczego właśnie na tym ma polegać zadanie reżysera? Istnieje bardzo wiele sposobów by oczarować widza, a mimo to zauważyłem, że dzisiaj, bez względu na rodzaj filmu, reżyseria wygląda dokładnie tak samo. Wszystko jedno, czy film opowiada jakąś dołującą historię, czy pokazuje faceta, który ratuje świat przed zagładą. Chodzi o to, by był ekscytujący, atrakcyjny dla widzów. Właśnie na tym polega dziś główne zadanie reżyserów. Dlatego filmy są do siebie tak podobne, zupełnie jak hamburgery z McDonalda. Właściwie wszystko jedno, na jaki film pójdziemy do kina. W przeszłości było inaczej. Nie było jednego filmowego wzorca. Widz miał więcej możliwości do wyboru. Teraz mamy w zasadzie dwa gatunki: komedie i filmy akcji. Kiedyś wyglądało to inaczej. Na przykład Fassbinder - tworzył różne gatunki filmowe, kręcił wszystko, co tylko przyszło mu do głowy. Był wolny. Musiał zarobić tylko kilkaset dolarów, by dostać pieniądze na kolejny film. Był wolny także dlatego, że nie czuł presji, by robić filmy, które muszą się wszystkim podobać.
Budżet "Gerry'ego" był bardzo skromny.
Gus Van Sant: Staraliśmy się sobie radzić bez wielu rzeczy. Był to nasz świadomy zamiar. Cała ekipa liczyła zaledwie trzydzieści osób. Zdjęcia zabrały nam dwadzieścia sześć dni. Nie mieliśmy ani oświetleniowców ani makijażystki. Mieliśmy niewielki dział zajmujący się transportem. Największą grupę w ekipie stanowili pracownicy techniczni, ponieważ trzeba było ułożyć prawie kilometr szyn pod kamerę.
Kiedy kręciłem swój pierwszy film, "Mala Noche", nie miałem prawie nic. Miałem jedną kamerę i jednego asystenta. Mimo to udało mi się zrobić film, który mi się podobał. Przy moim następnym filmie,"Drugstore Cowboy", pracowało już około osiemdziesięciu ludzi. Czułem strach przed nieznanym. Nigdy wcześniej nie kręciłem na taśmie 35 mm. Nie miałem pojęcia o technicznych aspektach kręcenia takich filmów i dlatego do wszystkiego zatrudniliśmy specjalistów. Potrzebne były rekwizyty, więc zatrudniliśmy rekwizytora i jego dwóch asystentów. Nie znałem się na oświetlaniu planu, więc zatrudniliśmy ekipę oświetleniowców. Kiedy przy filmie pracuje tylu ludzi pojawiają się problem problemy z transportem i znalezieniem dla wszystkich miejsc w hotelu. To było dziwne uczucie. Przy "Mala Noche" tempo pracy było trzy razy szybsze. Musiałem rezygnować z niektórych pomysłów, bo ekipa nie chciała ich zaakceptować. Z małą grupą pracuje się o wiele przyjemniej. Wielu ludzi nie robi filmów, bo myśli, że potrzeba do tego wielkich pieniędzy i ton sprzętu. A przecież to nieprawda.
Dziękuję za rozmowę.
(Na podstawie materiałów dystrybutora: Gutek Film)