Reklama

"Każdy film to ryzyko"

John Malkovich to wybitny amerykański aktor, który od lat z powodzeniem występuje w filmach i teatrze, jest także reżyserem i producentem.

Urodził się w 1953 roku. Rozpoczął karierę współtworząc z Garym Sinisem Steppenwolf Theatre Company w Chicago, gdzie występuje i reżyseruje do dziś.

Jego najsłynnijesze role filmowe pochodzą z obrazów: "Niebezpieczne związki" Stephena Frearsa, "Myszy i ludzie" Gary'ego Sinise'a, "Po tamtej stronie chmur" Michelangelo Antonioniego i Wima Wendersa, "Portrt damy" Jane Campion, "Król olch" Volkera Schloendorffa. Aktor zdobył dwie nominacje do Oscara.

Reklama

Jego debiutant reżyserski, film "Dancer Upstair", z Javierem Bardemem, Juanem Diego Bottem i Laurą Morante w rolach głównych - będzie pokazany na festiwalu w Sundance, weźmie także udział w konkursie na berlińskim festiwalu filmowym w przyszłym roku.

Najnowszy film Malkovicha to "Cień wampira", opowiadający o Friedrichu W. Murnau, działającym w latach 20. ubiegłego wieku najważniejszym przedstawicielu niemieckiego kina ekspresjonistycznego. Malkovich wystąpił w roli F.W. Murnaua, reżysera kultowego filmu z lat 20., "Nosferatu - symfonia grozy", natomiast w postać wampira Maxa Schrecka wcielił się Willem Dafoe.

Z okazji premiery filmu "Cień wampira" John Malkovich przyjechał do Polski. W spotkaniu aktora z dziennikarzami uczestniczyła Anna Kempys.

Proszę powiedzieć kilka słów o pana najnowszym filmie "Cień wampira"?

John Malkovich: Pomysł filmu narodził się trzy lata temu. Jego twórcą jest młody amerykański reżyser E. Elias Merhige. Bardzo chciałem, żeby ten film powstał. Także Nicolas Cage zapalił się do tego pomysłu, to właśnie on przysłał mi scenariusz. Cage był producentem "Cienia wampira", a jego firma produkcyjna Saturn Films bardzo się zaangażowała w ten projekt. Kiedy przeczytałem scenariusz, którego autorem jest Steven Katz, od razu bardzo mi się spodobał temat tego filmu. Wydawało mi się, że było w nim wiele zabawnych elementów, a postaci - znakomicie skonstruowane i zabawne. Spotkaliśmy się z Eliasem, ujęło mnie jego podejście do tego projektu i wkrótce rozpoczęliśmy współpracę. Potem odwiedziliśmy Europę i stwierdziliśmy, że jest to najlepsze miejsce do realizacji filmu. "Cień wampira" to jeden z projektów, który ostatnio zrealizowałem.

Kiedyś powiedział pan w jednym z wywiadów, że nie należy pan do aktorów, którzy lubią analizować swoje role, debatować nad nimi już po filmie. Czy przygotowując się do roli w filmie "Cień wampira" przestudiował pan filmy ekspresjonizmu niemieckiego, aby wejść w taki klimat obsesji, fantazji, pasji do kina? Film jest przecież o pasji tworzenia.

JM: O niemieckim filmie ekspresjonistycznym uczyłem się już w collage'u, nawet napisałem o tym pracę. Przed przystąpieniem do realizacji "Cienia wampira" przestudiowałem wszystko, co tylko było dostępne na temat ekspresjonizmu niemieckiego, wampirów, a w szczególności artykuły opisujące prace nad filmem Murnaua "Nosferatu - symfonia grozy". Zaproponowałem nawet, aby reżyser filmu E. Elias Merhige pojechał do Hiszpanii, do pewnego Baska, znanego naukowca, jego nazwisko jest nie do wypowiedzenia, aby się zapoznał z jego zbiorami legend o wampirach.

Zagrał pan w "Cieniu wampira" reżysera, z kolei film "Dancer Upsters" jest pana debiutem reżyserskim. Czym się różni granie reżysera od bycia reżyserem?

JM: Nie ma żadnej różnicy...

Czy wielu znanych reżyserów pojawiło się w pańskiej kreacji Murnaua w filmie "Cień wampira"?

JM: O tak, wielu. Podczas pracy myślałem o różnych postaciach wampiryzmu... Brałem też pod uwagę to, co powiedział mi reżyser. Jeśli chodzi o kreowanie postaci Murnaua, myślałem o swej pracy z Volkerem Schlöndorffem, z którym zrobiłem dwa filmy ? "Król olch" i "Śmierć komiwojażera". Miały także na mnie wpływ burzliwe relacje pomiędzy Klausem Kinskim i Wernerem Herzogiem, którzy wspólnie zrobili wiele filmów, m.in. "Nosferatu". Pamiętałem jeszcze o wielu innych ludziach z branży, których spotkałem w swej karierze. Zagranie Murnaua było dla mnie zaszczytem.

Na ile jest pan zadowolony z rezultatu filmu "Cień wampira"?

JM: Podobał mi się scenariusz, uważałem, że był zabawny i że postaci były dobrze rozpisane. Podobały mi też pomysły reżysera. A rezultaty... Na początku myślałem, że będzie to trochę inny film. Kierunek, który wybrali twórcy, nie jest mi zbyt bliski. Skupienie się na tych, a nie innych rzeczach w filmie, spowodowało, że twórcy musieli dokonać pewnych wyborów, których ja bym nie dokonał. Nie mam podstaw jednak twierdzić, że ich wybory są gorsze, są po prostu inne. Nie można wyrokować, że droga, którą ja bym obrał, sprawiłaby, że powstałby lepszy film. Nie ja jestem reżyserem filmu, nie mogę więc ingerować w jego decyzje. Gdybym był reżyserem, też bym nie chciał, żeby ktoś przychodził do mnie i mówił, że ma lepszy pomysł. Za duża swoboda ingerowania aktorów w scenariusz sprawia, iż w końcowym efekcie nie wiadomo, czyj to film i kto przejmuje za niego pełną odpowiedzialność. Lepiej popełniać błędy samemu i za nie odpowiadać, niż mieć do kogoś pretensje. Mogę mieć pewne uwagi, ale to jest film E. Eliasa Merhige'a i nie mam o nic pretensji.

Czy lubi pan horrory i czy pamięta pan jakiś horror z dzieciństwa, który pana przestraszył?

JM: Większość filmów mnie przeraża. Nie mogę sobie wyobrazić ani jednego, który by mnie nie przerażał. Pamiętam, że kiedy byłem mały, strasznie przeraził mnie film Disney'a "Piotruś Pan". Moja mama do dzisiaj mi przypomina, że schowałem się za kanapę i przez dwa dni nie chciałem stamtąd wyjść. Horrory to nie jest gatunek filmowy, o którym mogę powiedzieć, że go uwielbiam.

Jak dzieciństwo wpłynęło na pana aktorstwo?

JM: A ile czasu mamy na tę odpowiedź? Raczej trudno na to odpowiedzieć.

Jest pan hollywoodzkim gwiazdorem, otrzymuje pan wiele propozycji w USA, a jednak więcej niż inni aktorzy amerykańscy gra pan w Europie - co pana zatem do Europy przyciąga?

JM: Mieszkam w Europie od 15 lat. Szczególnie ważne są ostatnie lata spędzone z rodziną we Francji. Nie był to jednak świadomy wybór. Tak jak wszyscy aktorzy mogę grać w tym, co mi się proponuje. Akurat nastąpił taki zbieg okoliczności, że na początku mojej kariery bardzo wiele ról proponowali mi europejscy reżyserzy. Propozycje pochodziły z Europy, a ja po prostu wybierałem dobre scenariusze. Poza tym w Europie mogę palić papierosy wszędzie, bez takiego problemu jak w Stanach.

Jakie wydarzenia przywiodły pana do tego miejsca, w którym pan jest teraz? Myślę o pana karierze.

JM: Będąc na uniwersytecie poznałem grupę ludzi, którzy chcieli założyć teatr i tak to się potoczyło. Powstała grupa teatralna Steppenwolf i gdyby nie to, na pewno nie znalazłbym się w tym miejscu, w którym teraz jestem, nie byłbym zawodowym aktorem. Od 25 lat prowadzę w Chicago Teatr Steppenwolf, który założyłem z Garym Sinise. Wszystko zaczęło się od sztuki Sama Sheparda "True West" ("Prawdziwy Zachód"), w której przed laty występowałem. Po jakimś czasie została ona przeniesiona z Chicago do Nowego Jorku i odniosła tam niesamowity sukces. Nie wiem, co się stało, ale wtedy mój agent dopisał mi zero albo nawet dwa do wszystkich moich czeków. Tacy twórcy jak Martin Scorsese i inni przychodzili wówczas za kulisy i zaczęli mi proponować mi granie w kinie. Tak to się zaczęło. Dalej gram w teatrze i prowadzę moją firmę produkcyjną Mr. Mad. Niedawno skończyłem jako producent i reżyser film "Dancer Upsters" ("Tancerz"), który będzie pokazywany na przyszłorocznym festiwalu w Sundance, a może także w Berlinie.

Bardzo ważną postacią w pana życiu zawodowym wydaje się odgrywać Gary Sinise.

JM: O tak, choć kiedyś byliśmy o wiele bardziej związani. Pracujemy razem już od wielu lat, ale on mieszka w Kalifornii, a ja w Europie, więc kontakt bardziej bezpośredni jest utrudniony. Razem stawialiśmy na nogi teatr Steppenwolf, teraz on dużo pracuje w Stanach, a ja w Europie. Kilka lat temu zagraliśmy razem w filmie "Myszy i ludzie". Ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą dwa tygodnie temu przez telefon, więc utrzymujemy kontakt, ale to już nie jest to, co dawniej.

Co jest bliższe pana sercu - teatr czy film?

JM: Nie mogę powiedzieć, że preferuję jedno albo drugie. Są to dosyć różne formy artystycznego wyrazu. Bardzo lubię być grać w teatrze, ale moje doświadczenia aktora filmowego także wiele mi dały. Nie zawsze świetna praca na planie świadczy o tym, że film będzie dobry. Więcej przyjemności daje mi teatr, ale na przykład niedawna praca na planie "Cienia wampira" była doskonałą zabawą. Ten film realizowała grupa ludzi, która wszystko robiła z sercem.

Dlaczego nie boi się pan ryzyka we współpracy z młodymi, debiutującymi reżyserami w niskobudżetowych, niezależnych produkcjach?

JM: Zawsze istnieje obawa, że film się nie uda. Wcale tak nie jest, że się nie boję, ale tak samo wszystko może się stać, kiedy robimy film z uznanym już twórcą. Moje doświadczenia mówią mi, że pierwsza współpraca z młodym reżyserem może być bardzo dobra, a z uznanym twórcą - nie najlepsza. Może powstać okropny film pod okiem wybitnego reżysera i znakomite dzieło nieznanego twórcy. Nie ma na to reguły. Można się bać w każdym przypadku - debiutu i filmu znanego reżysera. Ryzyko związane z przyjęciem danej roli jest zawsze. Każdy film to ryzyko. Miałem wiele cudownym doświadczeń z początkującymi filmowcami, zdarzały się też wpadki u najlepszych.

Jakie są według pana kryteria dobrego scenariusza

JM: Jest wiele takich kryteriów. Czasami reżyser w ogóle nie rozmawia ze scenarzystą. Pracowałem też z takimi reżyserami i scenarzystami, którzy nie tolerowali żadnych uwag czy propozycji dotyczących tekstu. Czasami jest też tak, jak w wypadku Manoela de Oliveiry, portugalskiego reżysera, który pracuje bez scenariusza. Zdarzało mi się na przykład pisać scenariusze na nowo. Przy okazji "Cienia wampira" codziennie pisałem nowe sceny, za co był mi wdzięczny zarówno reżyser, jak i scenarzysta. To bardzo elastyczna sprawa. Tak naprawdę jednak wszystko zależy od tego, jakiego stopnia zaangażowania oczekuje od nas reżyser. Czasami czeka się na bardzo dobre scenariusze, ale wtedy zrobiłbym może dwa, trzy filmy w życiu. To może byłoby lepsze dla mnie... Nigdy nie czekałem na doskonałe teksty, wystarczyło żeby były dobre.

Czy to, że jest pan także reżyserem, ma wpływ na pana grę aktorską?

JM: I tak i nie, choć doświadczenia reżyserskie nie mają wielkiego wpływu na moje aktorstwo. Czasami aktor, który nie jest zawodowym reżyserem, nie ma pojęcia, jak rozwiązać daną sytuację na planie. Twórca, który zna różne możliwości technologiczne, wie co i jak, z łatwością łatwiej radzi sobie na planie. Jednak w sprawach dotyczących spraw aktorskich, aktor-reżyser może wiele wnieść do filmu. Znam wielu aktorów, którzy nie mają zielonego pojęcia o sposobie kręcenia filmu, a mimo to są świetni. Teraz po moim debiucie reżyserskim, filmie "Dancer Upstairs", mogę stwierdzić, że to pomaga. Najważniejsze jest to, żeby wiedzieć co się dzieje przed i za kamerą. To samo dotyczy pracy z uznanymi reżyserami i debiutantami. Trzeba być ostrożnym. Zawsze może powstać arcydzieło, nawet jeśli jest to pierwszy film. Dobry film może nie wyjść spod ręki zarówno uznanego twórcy, jak i debiutanta. Każda nowa zdobyta wiedza czyni nas mądrzejszymi.

Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów na temat swego debiutu reżyserskiego "Dancer Upstairs"?

JM: Film powstał według powieści Nicholasa Shakespeare'a. Przeczytałem tę książkę w Polsce kilka lat temu, kiedy kręciłem z Volkerem Schlöndorffem "Króla olch". Bardzo mi się spodobała. Gdy wróciłem z Polski, kupiliśmy prawa do tej książki i zacząłem pracę nad scenariuszem. Kilka razy próbowaliśmy rozpocząć realizację filmu, ale zawsze z jakiegoś powodu się nie udawało. Nie mogliśmy znaleźć funduszy. Ostatecznie pomogła nam pewna hiszpańska firma produkcyjna i w ubiegłym roku, w styczniu, doszło do realizacji projektu. [W filmie "Dancer Upstair" główną rolę zagrał hiszpański aktor Javier Bardem. Akcja rozgrywa się w Ameryce Południowej. Obraz opowiada historię słynnej grupy terrorystycznej "Świetlisty szlak". Bohaterem jest policjant, który wplątuje się w pościg za liderem rewolucyjnej partyzantki.- red.]

Czy pański film debiutancki "Dancer Upstairs" z racji tego, że kręcono go w Hiszpanii, Portuglii i Ekwadorze, był trudnym przedsięwzięciem?

JM: To nie było bardzo skomplikowane przedsięwzięcie. Gnębił nas jedynie krótki czas realizacji, jaki mieliśmy i nie za wysoki budżet. Ale ja pracuję dosyć szybko i nie mam poczucia, że marnowałem czas.

Jest pan aktorem i reżyserem. A jakie są pana doświadczenia jako producenta?

JM: Pracuję z dwoma partnerami w mojej firmie produkcyjnej Mr. Mad. Pracujemy ciężko, dostajemy wiele scenariuszy i wybieramy te, które wydają się nam interesujące, w jakiś sposób nowatorskie. Staram się być obecny na planie filmów, które produkujemy czy współprodukujemy, ale jeśli nie jest to możliwe, jestem obecny jedynie duchem. Staram się nie przeszkadzać i nie wtrącać. Jako producent zadebiutowałem filmem "Ghost World". Choć nie byłem na planie filmu, zajmowałem się organizacją. Nie zdawałem sobie sprawy, że bycie producentem to ciężka praca.

Czy może pan powiedzieć kilka słów o serbskich korzeniach swej rodziny? Czy odwiedził pan kiedyś te rejony?

JM: Z tego co wiem, mam korzenie chorwackie, a nie serbskie. Prawdę mówiąc niewiele wiem na ten temat. Nie mogę o nic zapytać mojego ojca, bo już nie żyje. Zdarzyło mi się jednak coś zabawnego. Otrzymałem dwa telefony z Polski. Osoby, które próbowały się ze mną skontaktować, twierdziły, że nazywają się Małkowicz, ich pradziadek przed laty wyemigrował do Ameryki i być może są ze mną spokrewnione. Będziemy musieli to sprawdzić.

Skoro jesteśmy już przy sprawach prywatnych, proszę nam powiedzieć, co pan lubi robić w wolnym czasie - czy uprawia pan ogródek, lubi pić wódkę, zbiera znaczki, tańczy...

JM: Znaczków raczej nie zbieram, piję więcej niż powinienem i mam wielu przyjaciół.

Dlaczego odmówił pan zagrania w "Spider-Manie"? Ponoć odmawiając powiedział pan, że pieniądze to nie wszystko. Czym zatem kieruje się pan przy wyborze ról?

JM: Nie odrzuciłem tej roli ot tak. Złożono mi propozycję, ale wymagała ona wielu zmian, więc początkowo ją odrzuciłem. Potem bardzo długo producenci nie odzywali się do mnie. W tym czasie otrzymałem inną propozycję i w związku z tym, że w ogóle nie było wiadomo, kiedy rozpocznie się produkcja "Spider-Mana", zaangażowałem się w inny projekt. Gdy wreszcie producenci "Spider-Mana" ponownie zwrócili się do mnie, było już za późno.

Czy film "Być jak John Malkovich" jest dla pana z jakiegoś powodu ważny?

JM: Nie jest to dla mnie zbyt osobisty film. Nie wgłębiałem się na przykład w to, dlaczego film miał taki a nie inny tytuł, czyli dlaczego znalazło się tam moje nazwisko. Przeżywałem to w inny sposób. Scenariusz był zabawny, a poza tym bardzo cenię to, co robi Spike Jonze. Współpraca z nim to była prawdziwa przyjemność. Film "Być jak John Malkovich" spodobał mi się głównie jako pomysł. Nigdy nie sądziłem, że taki projekt powstanie, ani że ktoś będzie na tyle szalony, żeby to zrealizować. Robienie filmu sprawiało nam wszystkim dużo radości. Sama jego treść nie ma wiele wspólnego ze mną jako człowiekiem. Ja tylko tam zagrałem. Na pewno to była ciekawa praca, bo sam nie wiem właściwie na czym polega bycie mną. Zabawne było to, że w czasie zdjęć Spike Jonze często powtarzał mi: John Malkovich tak by tego nie zrobił. Ja zaś odpowiadałem: Naprawdę, a jak on by to zrobił?.

Był pan kilka razy w Polsce. Co się panu tutaj podoba, co pan sądzi o Polakach?

JM: Nie bywam tutaj aż tak często. Kiedy pracowałem na planie "Króla olch" z Volkerem Schlöndorffem, bardzo spodobało mi się to, co tutaj widziałem - piękne plenery i ludzie, którzy zostawili ciepłe wspomnienie w moim sercu.

Pracę z którymi aktorkami najcieplej pan wspomina?

JM: Pracowałem z wieloma wspaniałymi aktorkami, ale najcieplej wspominam spotkanie z Judie Davis, Michelle Pfeiffer i Mirandą Richardson. Praca z Glenn Close na planie "Niebezpiecznych związków" to także było ciekawe doświadczenie, ale ona nie należy do moich faworytek.

Jakie są pana najbliższe plany?

JM: W ramach mej wytworni Mr. Mad mam zamiar już niebawem wyprodukować dwa filmy debiutantów. Staramy się doprowadzić do realizacji filmu "Libertine" o Lordzie Rochesterze. Mam nadzieję, że wiosną rozpoczniemy w Nowym Jorku zdjęcia do "Found In A Street". Mamy wiele projektów. Jako aktor nie mam żadnych planów, na razie tylko przeglądam scenariusze. Nie pojawiło się nic, za co bym zabił.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: John Malkovich
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy