Reklama

Amerykański film w polskich realiach

Co prawda wybitny operator Stevena Spielberga, Janusz Kamiński, ma już na koncie reżyserski debiut ["Stracone dusze", 2000], ale sam uważa, że dopiero "Hania" jest jego pierwszym pełnoprawnym filmem. O tym dlaczego zdecydował się w Polsce na realizację filmu "po amerykańsku", o specyficznej metafizyce krajów wschodnioeuropejskich oraz znaczeniu profesjonalizmu w produkcji filmowej w rozmowie z Tomaszem Bielenia wyjaśnia Janusz Kamiński.

Oglądając "Hanię" miałem wrażenie, że patrzę na amerykańskie kino. Dlaczego nakręcił Pan amerykański film w Polsce?

Janusz Kamiński: Żeby stworzyć amerykański film w polskich realiach, czyli przy tak niskim budżecie, to jest wielka sztuka. Kino amerykańskie wyznacza pewien standard, zarówno gdy chodzi o samą opowieść, jak coś co nazywamy "production values". Amerykańskie filmy nie mają na celu dezorientacji widza, można zrozumieć ich treść, pojąć o co chodzi w tej historii. Filmy te jasno określają stan emocjonalny widza, nie pozostawiają zbyt dużo tajemnic. No i mają happy end.

Reklama

Myślę, że jest potrzeba, aby więcej takich filmów powstawało w Europie Wschodniej. Film jest wielkim narzędziem propagandy. Jeżeli jakiś film pokazywany jest za granicą, to propaguje kulturę i obyczaje danego kraju, pozwala reszcie świata na zapoznanie się z tą odmiennością.

No ale od jakiegoś czasu świat boryka się z postępującą amerykanizacją, w związku z czym np. święta Bożego Narodzenia w USA i w Polsce zaczynają wyglądać podobnie...

Janusz Kamiński: "Hania" nie jest filmem dokumentalnym o realiach życia w Polsce. To jest film o życiu, którego chciałbym doświadczyć. Chciałem, żeby ten film rozgrywał się w czasie świąt, gdyż zależało mi na pokazaniu idealnych świąt; czegoś, czego w pewnym sensie zawsze mi brakowało i w dalszym ciągu brakuje w Ameryce. Żeby ten mężczyzna, był bohaterem, który idealnie się zmienia, żeby stał się kimś, kim ja kiedyś się stanę. To jest bardziej film o ideach, niż o rzeczywistości.

Domyślam się, że gdyby Pan chciał, to mógłby ten film spokojnie nakręcić w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego chciał Pan koniecznie kręcić w Polsce i z polskimi aktorami?

Janusz Kamiński: Ten film napisany został po polsku i w polskich realiach [scenarzystą jest znany m.in. z "Na dobre i na złe" Andrzej Gołda - przyp.red.]. Jest w nim obecna pewna specyficzna metafizyka, związana ze świętami Bożego Narodzenia: ludzie siadają do stołu wigilijnego, są wręcz do tego zmuszeni, bo nie można uciec od tej konfrontacji z rodziną. Nie mogą wyjść i zamknąć drzwi. Zdarza się, że się kłócą, że płaczą - uświadamiają sobie pewne rzeczy. Tego nie ma w Ameryce.

W Ameryce święta są komercyjne, chodzi głównie o kupowanie sobie prezentów. Nawet religijne rodziny mają inne świąteczne zwyczaje. Stąd decyzja, żeby zrobić ten film w Polsce, gdyż opowiada on o świecie charakterystycznym dla krajów wschodnioeuropejskich.

Miał Pan jakieś inne scenariusze do wyboru?

Janusz Kamiński: Miałem przez ten czas inne propozycje scenariuszowe, jednak kiedy dostałem ten tekst, od razu wiedziałem, że to jest to na co czekałem. Zrobiłem dokładnie taki film, jaki chciałem zrobić. Czuję się z niego bardzo dumny. Widzę reżyserię jako niekończące się źródło nauki i chciałbym kształtować się w tej profesji, ćwiczyć mój indywidualny styl wypowiedzi. Tak naprawdę marzyłem o tym filmie od 7 lat. W międzyczasie drugi raz się ożeniłem, mam dwójkę dzieci... Mam nadzieję, że jestem bardziej dorosłym mężczyzną.

Domyślam się, że nie zna Pan współczesnego kina polskiego...

Janusz Kamiński: Nie mam wielkiej wiedzy o współczesnym kinie polskim z jednego prostego powodu: nikt w Ameryce nie ogląda polskich filmów. To nie jest jednak tak, że polskie kino jest tak złe, że nikt go nie chce oglądać. Amerykanie z zasady nie są zainteresowani europejskim kinem, nawet jeśli te filmy wygrywają Cannes, Wenecję czy Berlin. Cały amerykański przemysł filmowy jest zmonopolizowany przez wielkie studia filmowe, które robią filmy za sto milionów dolarów a następne sto przeznaczają na promocję. Każdy ekran jest dla nich ważny. Więc jak jesteś właścicielem kina, to co zrobisz: wstawisz do repertuaru "Hanię", która może będzie miała widzów a może nie, czy wybierzesz pewnego "Supermana"? Takie są realia. Bardzo ciężko jest się przebić nie tylko europejskiemu, ale nawet niezależnemu amerykańskiemu kinu. Z trzech tysięcy filmów pokazywanych w Sundance Festival - ile się wybije? Dwa tytuły, to wszystko.

Wychodzi na to, że jak nie jesteś Stevenem Spielbergiem, to nie masz szans w Ameryce...

Janusz Kamiński: Jeśli zrobisz film poniżej 2 milionów dolarów, który jednak profesjonalnie wygląda, który sprawi, że widz będzie mógł się emocjonalnie "podłączyć" - nie stracisz pieniędzy. I o to chodzi, żeby robić filmy, które z jednej strony poruszają ludzi a z drugiej - żeby się przynajmniej zwróciły koszty. "Hania" kosztowała 1,5 milionów dolarów.

Mamy więc nikłe szanse w Ameryce, ale Europejczycy są żywo zainteresowani innymi krajami, odmiennymi kulturami. I jest jeszcze Kanada, która jest bardziej ciekawa świata od Ameryki. Liczę więc na jakąś ograniczoną dystrybucję "Hani" w tym kraju.

Czym się Pan kierował przy wyborze aktorów?

Janusz Kamiński: Patrzyło się na DVD, na sztuki, które ci aktorzy robili. Obejrzałem z tysiąc dzieci, ale jak tylko zobaczyłem Maćka [Maciej Stolarczyk - odtwórca roli Kacpra - przyp.red.] to wiedziałem, że właśnie jego chcę do tego filmu. Od razu widać, że rozumie grę aktorską, jest emocjonalnie dojrzałym chłopakiem. A musiałem mieć do tej roli aktora, a nie dziecko. Jakby to było zwyczajne dziecko, to bym jeszcze więcej taśmy "wypalił".

A dorosła obsada?

Janusz Kamiński: Łukasz [Simlat - przyp. red.] jest doskonały. Widziałem go w filmie, który zrobił mąż Agnieszki Grochowskiej [chodzi o "Warszawę" Dariusza Gajewskiego - przyp. red.]. Widziałem go też w teatrze. Na pierwszy rzut oka wydawał się może zbyt skromny i cichy, ale jak się nim porozmawia, to się okazuje, że on się jednak bardzo subtelnie wciela w postać.

Chciałem zapytać się o sprawy produkcyjne. Pan, przyzwyczajony do systemu hollywoodzkiemu, po raz pierwszy pracował za polskie pieniądze. Juliusz Machulski [producent "Hani" - przyp. red.] mówił podczas festiwalu w Gdyni o jednej istotnej różnicy między systemem kinematograficznym w USA i Polsce - o pieniądzach. Wspomniał przy tym z rozbawieniem o sytuacji z pierwszego dnia zdjęciowego "Hani", kiedy z przerażeniem skonstatował, że nawet jak na amerykańskie standardy, znacznie przekroczył Pan przewidywalne zużycie taśmy.

Janusz Kamiński: Jednym z wyznaczników "production value" filmu jest odpowiednia ilość taśmy, zapewniająca odpowiednią aktorską i realizacyjną jakość. Chodzi o to, żeby się nie przejmować chwilą, żeby mieć dużo różnych kątów widzenia, potrzebnych później do zbudowania tempa filmu. Żeby nie stać przy jednym "masterze" przez 5 minut [mastershot - scena, nakręcona w jednym ujęciu - przyp. red.].

Jeśli w "Hani" stoję na "masterze", to tylko dlatego, że jest to mój wybór a nie z powodu tego, że byłem technicznie ograniczony. Wschodnioeuropejskie filmy miały zawsze specyficzny "wygląd", ale nie był on efektem oryginalności czy świadomego wyboru; był raczej pochodną braku wyboru. Jak dostajesz taśmę w stosunku 2:1, to robienie filmu traci jakikolwiek sens. Być może dlatego "Hania" ma amerykański charakter, ponieważ wygląda profesjonalnie.

Pana film zawiera pewne elementy realizmu magicznego, jak scena lewitacji Kacpra. Czy to było w scenariuszu?

Janusz Kamiński: Chodzi o to, żeby widz zaczął rozumieć, że to są metafory. To nie jest film o dziecku, które umiera. To dziecko jest symbolem Wojtka, który musi pochować swoje dziecinne zachowanie oraz zapomnieć o psychologicznej niedojrzałości, uniemożliwiającej mu bycie prawdziwym mężczyzną. Jak już upora się z tym i pogodzi się z ojcem, będzie gotowy żeby zacząć życie rodzinne.

Czuje się Pan bardziej "autorem" po realizacji tego filmu?

Janusz Kamiński: Na pewno. Tu była zupełnie inna sytuacja, niż przy filmie "Stracone dusze" [reżyserski debiut Janusza Kamińskiego z 2000 roku - przyp. red.]. Wtedy dostałem po prostu kontrakt, "Hanię" zrobiłem zaś z prawdziwej pasji. Tak naprawdę dopiero o "Hani" myślę jako o swoim debiucie reżyserskim. "Stracone dusze" to była reżyserska próba, sprawdzenie czy mam zdolności do pracy z aktorami. Esencją filmu jest praca z aktorami i umiejętność przedstawienia pewnej opowieści. Coraz lepiej się w tym czuję.

"Hania" jest filmem o pewnej inicjacji. Pan też, tak jak Pana bohater - Wojtek, ma za sobą dość inicjacyjny okres. Po pierwsze realizacja filmu w Polsce, po drugie - współpraca z innym reżyserem niż Steven Spielberg. Jak trafił pan na Juliana Schnabla [reżysera filmu "Motyl i skafander" - przyp. red.]?

Janusz Kamiński: Bardzo mi się podobały jego poprzednie filmy, zwłaszcza "Zanim zapadnie noc" [biografia kubańskiego pisarza Reinaldo Arenasa - przyp. red.]. Producentka "Motyla i skafandra" była również producentką "Monachium", wiedziałem, że będzie robiła z nim film i poprosiłem o scenariusz. Przeczytałem go, spotkałem się z reżyserem - okazało się, że widzieliśmy go w ten sam sposób.

Schnabel pozostawił Panu dużo swobody operatorskiej?

Janusz Kamiński: Sto pięćdziesiąt procent.

Mówi się, że "Motyl i skafander" to niemal pewniak do tegorocznego Oscara dla nieanglojęzycznego filmu.

Janusz Kamiński: Oscary to jest wielki zaszczyt, ale robię filmy głównie dla widza. Chcę, żeby ludzie oglądali moje filmy, a to, czy on zdobędzie jakąś nagrodę... Dla Juliana Schnabla jest to na pewno ważny aspekt, bo gdy film dostanie nominację do Oscara, wtedy obejrzy go więcej Amerykanów.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy