Po premierze "Ostatniej rodziny" Jana P. Matuszyńskiego o kreacji Aleksandry Koniecznej mówili wszyscy. Za sportretowanie Zofii Beksińskiej gwiazda "Na wspólnej" odebrała dwie najważniejsze nagrody filmowe w Polsce: Orła i Złotego Lwa. Niektórzy przewidywali, że to początek końca jej kariery. - Usłyszałam podczas bankietu: "Ty teraz to już nic nie zagrasz" - wspomina aktorka, która rolą dyrektorki liceum w drugim sezonie "Belfra" powraca na srebrny ekran.
Kim jest pani postać w drugim "Belfrze"?
Aleksandra Konieczna: - To pani z klasą, dyrektorka elitarnego liceum społecznego. Pochodzi z nauczycielskiej rodziny z przedwojennymi tradycjami i uczy języka francuskiego. Jest silna, profesjonalna, empatyczna. Prawdopodobnie bezdzietna i przez pracę z młodymi ludźmi rekompensuje swój kompleks - ale to raczej moja interpretacja.
Wiadomo, że jest także ważną częścią serialowej intrygi. Gdy zaczynają ginąć kolejni uczniowie, to ona zatrudnia Belfra - Pawła Zawadzkiego (Maciej Stuhr), by ich odnalazł.
- O samej intrydze niewiele mogę powiedzieć. Nie dlatego, że jej nie znam, ale gdybym o niej opowiedziała, widzowie oglądaliby serial z mniejszymi emocjami. Jako dyrektor szkoły biorę jednak w tym wszystkim udział i decyduję o wielu sprawach. Można powiedzieć, że znajduję się w ogniu wydarzeń.
Czy sama jest pani fanką kryminałów?
- Uwielbiam kryminały. Uwielbiam je i czytać, i oglądać. Może niekoniecznie mam na myśli takie typowe, męskie kino akcji, ale thrillery psychologiczne to coś, co kocham - także w teatrze, gdzie czasem je reżyseruję. Zauważyłam, że właściwie zawsze tak steruję historią, iż w jakiś sposób wychodzi z tego thriller psychologiczny.
Jednak na małym ekranie jeszcze w takiej odsłonie pani nie oglądaliśmy. Czy to było wyzwanie?
- Zastanawiałam się nad tym w trakcie pracy i owszem kryła się w tym pewna trudność i wyzwanie. Zaczęłam zauważać, że są pewne stany emocjonalne, których prawie nie sposób zagrać, nawet mimo najlepszej wiedzy i przygotowań, a to dlatego, że są one zwierzęce - jak dziki strach czy panika, które często towarzyszą bohaterom takich historii. Tych emocji nie można w żaden sposób wybudować w sobie, to po prostu musi w nas być. Poza tym ja prywatnie bardzo nie lubię takich stanów i całe życie staram się ich unikać. A czasem, jak się okazało, muszę czuć je za pieniądze.
Co najbardziej pomagało pani przy budowaniu tych najtrudniejszych emocji?
- Jak zwykle - wyobraźnia. Kiedy pracujemy na planie i słyszymy hasło "więcej krwi" albo "rana ma być bardziej wiarygodna", to towarzyszy nam ta przyjemna świadomość, że to tylko na niby. Ale tuż przed ujęciem muszę wyobrazić sobie taką sytuację naprawdę. I kiedy pojawia się zagrożenie oraz świadomość śmierci tylu młodych istnień, za które jestem odpowiedzialna, przestaje mi być wesoło. Wyobraźnia jest decydująca, by opowiadać na równie wysokim poziomie jak to, co zostało napisane w scenariuszu.
Czy czuła pani różnicę w pracy nad "Belfrem" w porównaniu z serialami jak "Na Wspólnej" czy "Diagnoza", w których dotąd mogliśmy panią oglądać?
- Tak, bo "Belfer" jest już właściwie filmem, tyle tylko, że zamkniętym w odcinkach. Bardzo duże siły są zaangażowane, by opowiadać tę historię jak film i ją uprawdopodobniać. Wszystkie wnętrza są naturalne, a nie sztuczne, jak w telenowelach. Pracowaliśmy w autentycznym otoczeniu, jak przy filmie kinowym.
To cecha, która na amerykańskim rynku jest już normą, bo wkrótce telewizja ma zdominować kino... Czy pani zdaniem aktorzy są obecnie zmuszeni, by grać w serialach?
- Mogę na to odpowiedzieć prosto i szczerze. Mamy w Polsce tak nieduży rynek filmowy, że film, który się dla aktorów zdarza raz na rok, dwa czy trzy, nie gwarantuje utrzymania. A do tego jeszcze nie wszędzie muszą pojawić się dla nas role lub nawet, jeśli się pojawiają, gra je ktoś inny, bo tak się to układa w trakcie castingów czy w wyobraźni reżyserów i producentów. Z filmu najzwyczajniej by się nie wyżyło, dlatego seriale są fajną, płynną przestrzenią pomiędzy zdarzeniami filmowymi, która pozwala nam przetrwać.
- Byłoby jednak świetnie, na co liczę i w co wierzę, by powstawały seriale, które są właściwie filmami w odcinkach. Pojawiają się jaskółki tego, jak dla mnie "Belfer". To seriale, które mają bardzo wysoki poziom, a równocześnie są polskie, lokalne. Nie chciałabym, żeby były to po prostu plagiaty formuł transplantowane zza oceanu na nasze realia. Wierzę, że kiedy seriale podejmują polskie tematy, to nie dość, że mają szansę być dobrze robione, to jeszcze mogą spodobać się polskim widzom. Jako Polacy możemy się z tymi historiami lepiej utożsamiać, bo mówią o naszym świecie, o naszej rzeczywistości.
Wyróżnikiem nowego "Belfra" jest także silna reprezentacja kobiecych postaci. Czy to ogólna tendencja, że pojawia się więcej ciekawych ról dla kobiet?
- Bardzo bym sobie tego życzyła. Zwłaszcza, że kobiet, które oglądają seriale telewizyjne czy chodzą do kina i teatru, jest większa część. To chyba tajemnica poliszynela, że to kobiety w większości przypadków ciągną swoich partnerów do takich miejsc. Z tego też powodu chcą oglądać seriale o sobie i móc się utożsamiać z postaciami na ekranie. Na minionym festiwalu filmowym w Gdyni brałam udział w debacie o sytuacji aktorek w polskim kinie. Na początku tej debaty podano dane statystyczne o liczbie ról dla kobiet i okazało się, że wypada to bardzo smutno, a nawet drastycznie na niekorzyść aktorek. O honorariach nie wspominając.
- Wydaje mi się jednak, że wraz z coraz większą ekspansją kobiet, opowieści o nich będą się stawać coraz częstsze i bardziej interesujące. Na przykład to, że gram dyrektorkę szkoły w "Belfrze", a w serialu "Diagnoza" ordynatorkę, wynika z tego, że coraz więcej kobiet pracuje w takich dotąd typowo męskich zawodach. Przez to dla nas pojawiają się kolejne role.
Dla pani miniony rok był wyjątkowy z powodu sukcesu filmu "Ostatnia rodzina". Czy w związku z tym pojawiło się więcej propozycji?
- Tuż po tym jak odebrałam za rolę Zosi Beksińskiej w "Ostatniej rodzinie" nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej w Gdyni, a później w tej samej kategorii Orła, nic nie drgnęło i nic się nie zmieniło. Do tego czasu zaczęły mi towarzyszyć tzw. nagrodo-lęki - bałam się, że nie tylko nie będzie więcej, ale nie będzie nawet tego, co było do tej pory. To się w tym zawodzie bardzo różnie układa. Na bankiecie usłyszałam od jednej z osób, już lekko pijanej, ale zachwyconej "Ostatnią rodziną" i komplementującej moją rolę, że "ty teraz to już nic nie zagrasz, bo będą się ciebie po prostu bali".
- Po jakimś czasie jednak zaczęły się pojawiać ciekawe propozycje. Pierwsza to rola w filmie Janusza Kondratiuka "Mój brat" o Andrzeju Kondratiuku. Lecz nie była ona pisana dla mnie, początkowo miała ją zagrać Iga Cembrzyńska. To było bardzo ciekawe zadanie. Wiem też już o kilku kolejnych projektach i jestem szczęśliwa, że taka chwila przyszła. Ale ja nie jestem inną aktorką. Jestem tą samą aktorką, którą byłam dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Zmieniło się tylko "zewnętrze".
Teraz, już po doświadczeniach w teatrze, kinie i serialu, znalazła pani miejsce, które jest dla pani najbardziej inspirujące?
- Całe lata pracowałam długo i ciężko w teatrze. Dlatego, mimo że jako widz bardzo kocham teatr i ten przepływ prawdziwej energii i autentycznego spotkania między ludźmi na scenie, to jako aktorka mam już moment przesytu i wolę grać w telewizji i filmie. Po części wynika to z tego, że zwyczajnie potrzebuję wieczorów dla siebie, normalnego życia, a w teatrze jest się jak kret, którymi miesiącami ryje ciemne korytarze w odosobnieniu...
Czyli przed nami więcej Aleksandry Koniecznej na dużym ekranie?
- Jeśli będzie mi dana szansa i reżyserzy mnie w taki sposób docenią, to bardzo bym tego chciała...