Adam Woronowicz: To czas na zbieranie sił
Na ekranie potrafi rozbawić, wzruszyć, a także przerazić. Adam Woronowicz opowiada o wyzwaniach, jakie niesie ze sobą czas walki z SARS-CoV-2, a także o wychowaniu dzieci.
Adam Woronowicz urodził się 25 grudnia 1973 roku w Białymstoku. Jako dziecko marzył, aby zostać księdzem. Wiara do dzisiaj jest dla niego bardzo ważna. Gdy jako licealista poszedł do teatru na "Mistrza i Małgorzatę", zrozumiał, że chce być aktorem.
Ukończył warszawską Akademię Teatralną. Znamy go m.in. z ról w filmach "Popiełuszko. Wolność jest w nas", "Święty interes", "Czerwony pająk" i "7 uczuć".
Szalejący na całym świecie koronawirus wywrócił nasze życie do góry nogami. Wielu aktorów nie ma pracy. Jak pan odnajduje się w czasach epidemii?
Adam Woronowicz: - Na pewno nie narzekam na nudę, bo jako ojciec trójki dzieci mam co robić. Chcąc nie chcąc, razem z żoną zamieniliśmy się teraz w nauczycieli. Od poniedziałku do piątku mamy głowy zajęte szkołą. Staram się stanąć na wysokości zadania i choć nigdy nie należałem do umysłów ścisłych, tłumaczę mojemu synowi zagadnienia matematyczne. Obecnie zajmujemy się objętością cieczy, na przykład jak podzielić litr mleka na dwa pojemniki po 500 ml. (śmiech) Dzięki temu zrozumiałem, że bardzo trudny jest zawód nauczyciela. Cóż, jak wiele innych rodzin musimy sobie radzić, co oczywiście nie jest łatwe ani dla rodziców i dzieci, ani dla nauczycieli. Z drugiej strony, pokazały się nam nowe możliwości edukacji. Niektóre rzeczy z powodzeniem można by prowadzić w trybie online, na przykład naukę języków. Oczywiście po
wcześniejszym przygotowaniu całego systemu.
A co z obowiązkami aktora?
- O sprawach zawodowych na razie nie myślę. Przyjdzie na to czas, gdy epidemia się skończy. Wtedy będziemy musieli poradzić sobie z ogromem zagadnień, jakie przed nami staną. Teraz jest czas, żeby zbierać siły. Potem będziemy się zastanawiać, jak je wykorzystać i jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę, że branża artystyczna znajduje się na samym końcu piramidy potrzeb. Ale kto wie, może po tym wszystkim upowszechnimy nowy sposób kontaktu z publicznością - na przykład transmisje live przedstawień i koncertów. Żeby w czasach, gdy obowiązują różne obostrzenia, nadal rozwijać kulturę i nie tracić miejsc pracy.
W serialu "Kod genetyczny", który obecnie możemy oglądać na platformie Player.pl, zagrał pan Tomasza Skowrońskiego. To wybitny genetyk z Instytutu Badań Kryminalistycznych, który obsesyjnie szuka prawdy. Co pan odkrył, badając zakamarki jego osobowości?
- Człowieka, który stara się zrozumieć rzeczywistość i być w porządku wobec różnych spraw. Niestety, pewne wydarzenia sprawiły, że ta misterna konstrukcja wali się na jego oczach. Niszczy to nie tylko jego, ale i bliskie mu osoby. Skala destrukcji przypomina lej po wybuchu bomby atomowej. Amplituda emocji, które targają Tomaszem, jest naprawdę duża. Nigdy nie grałem podobnej postaci.
Dlaczego jego relacje z synem są tak trudne?
- Tomasz wiele spraw zawalił, choć sam tego nie widzi. Zostawił Piotra (Maciej Musiałowski) z jego problemami. Mało tego, chce, żeby to on zrozumiał jego, a nie odwrotnie.
Zastanawiał się pan jako ojciec nad tym, co jest ważniejsze: geny czy wychowanie?
- Jedno wypływa z drugiego. Nasze geny są zapisane w dzieciach. To w pewnym stopniu kalka nas samych. Kumuluje się w nich nasz charakter, osobowość i to, jak zostaliśmy wychowani. Prawdziwa mieszanka wybuchowa. Przy okazji pojawia się też pytanie, czy z naszym wychowaniem było wszystko w porządku? Czy rodzice sobie z nim poradzili? Na jakich ludzi wyrośliśmy?
Jakie wartości, pana zdaniem, są w wychowaniu dzieci najważniejsze?
- Nie podejmuję się mówić o tym. Myślę, że w dzisiejszych czasach wszyscy przeżywamy ich kryzys. Jako dorośli zdradziliśmy wiele ważnych spraw. Nie możemy więc mieć pretensji do dzieci, bo one wychowują się w świecie bez wartości również z naszego powodu.
Panu rodzice nie powiedzieli, jak trzeba żyć?
- Nie, nikt nie zwerbalizował takiego kanonu postępowania. Zasady brały się z sumy wypadków, spotkań, rzeczywistości, w której żyliśmy. Tyle. Nie ma co mówić: "Bądź dobrym człowiekiem". Trzeba dać przykład. Owszem, mogę apelować do rozsądku moich dzieci, ale one mają prawo do swoich emocji. Muszę się wykazać gigantyczną wyrozumiałością i cierpliwością. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że to równia pochyła, bo w ten sposób można też wychować małego potwora, który swoimi emocjami wiele rzeczy będzie wymuszał. Najważniejsze, to poświęcić dzieciom czas. A my go nie mamy, więc one w pewnym momencie chcą to wykrzyczeć. Mają prawo czuć się niepewnie.
Często odpowiedzialnością za rozpad więzi obarcza się najnowsze technologie.
- To nie jest wytłumaczenie. Internet wiele spraw nam ułatwia, jest narzędziem do komunikowania się. Wszystko zależy od tego, jak będziemy z niego korzystać.
Zauważyłam, że ma pan doskonałą intuicję do ról. Jak udaje się panu unikać złych decyzji?
- Nie wiem. Czasem jest to wybór związany z moim kalendarzem, innym razem bardziej świadomy zabieg. Ktoś mnie prosi o współpracę, albo ja sam chcę z kimś pracować. Tak jest w przypadku filmów Marka Koterskiego, tak też było z dziełami Marcina Wrony.
Na premierę czeka "Orzeł. Ostatni patrol" Jacka Bławuta. Tym razem zobaczymy pana w mundurze, jako bosmana Henryka Koteckiego.
- ORP Orzeł, nowoczesny okręt oceaniczny, kupiony ze społecznych składek, był chlubą marynarki wojennej II RP. Przez wiele miesięcy pływał w różnych misjach. Jego nowoczesność i siła pozwoliły na taki wyczyn, jak ucieczka z Tallina, przez cały Bałtyk, aż do portu w Anglii. Kotecki to najstarszy członek załogi, odpowiedzialny za nasłuch na okręcie. Ten, który słyszy śmierć, jak mówi reżyser Jacek Bławut. Wie, kiedy jest tzw. polowanie na okręt. To postać historyczna. Przed wojną był wielkim fanem krótkofalówek, razem z żoną skonstruował radiostację. Niestety zginął na okręcie.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz