Reklama

Aby zdjęcia nie były wyłącznie zdjęciami

"Myślę, że podstawową sprawą w pracy operatora jest to, żeby zdjęcia budowały historię i scenariusz, a nie istniały same dla siebie" - mówi wybitny polski operator Paweł Edelman. Magda Miśka z RMF Classic rozmawiała z nim o pracy nad "Katyniem" Andrzeja Wajdy, twarzy Kate Winslet oraz o tym, co w żargonie operatorskim znaczy... "parówka".

Pamięta Pan swoją pierwszą kamerę?

Paweł Edelman: Chyba mam dwie odpowiedzi na to pytanie. Mój pierwszy aparat brat alpinista znalazł pod śniegiem w Pamirze. Był to maluteńki aparacik japońskiej produkcji, który wszystko robił automatycznie. Sięgnąłem po niego tylko dlatego, że był taki mądry i wszystko robił sam. Pomyślałem, że takim aparatem mogę robić zdjęcia, bo zawsze mi się wydawało, że to jest strasznie trudne.

Jeśli chodzi o moją pierwszą kamerę filmową, to już czasy mojego debiutu. Reżyserował Piotr Mikucki, a grał znany nam wszystkim Maciej Orłoś. Kręciliśmy ten film taką ogromną kamerą starej konstrukcji, która nazywa się Arriflex 300. W środku to mała kamera reporterska, ale obudowana jest wielkim pudłem, które powoduje, że nie robi się bzz... Czyli jest cicho. Pudło miało rozmiary metr na pół metra, taka lodówka po prostu. Nie mieliśmy pieniędzy, nie było szans, aby cokolwiek wybudować, więc kręciliśmy we wnętrzach naturalnych. Pokoje były dość małe i kiedy wstawiliśmy do nich wielkie pudło, czyli tę lodówkę na statywie, do tego jeszcze lampy, jakie w tamtych czasach też były dość duże, aktorzy musieli ścisnąć się gdzieś w rogu pod ścianą i tak grać. To była moja pierwsza praca z kamerą filmową.

Reklama

Mówi Pan, że są w Panu sprzeczne tęsknoty operatora. Co to znaczy?

Paweł Edelman: Oczywiście, że są. Jak w każdym człowieku, który zajmuje się filmem czy sztuką w ogóle. One polegają na tym, żeby z jednej strony robić coś, co jest głęboko poważne i na serio. Jak filmy pana Andrzeja Wajdy. A z drugiej strony, sam jako widz doskonale się bawię, oglądając filmy, które są bardziej "władkowe", nazwijmy je... Takie, jakie robiliśmy z Władkiem Pasikowskim. To rozdarcie jest we mnie. Obie rzeczy mnie pociągają.

A co sprawia większą frajdę?

Paweł Edelman: Najbardziej lubię pracować z ludźmi, z którymi dobrze się pracuje. Może to zabrzmi głupio w kontekście "Katynia", ale robienie tego filmu było dla mnie ogromną przyjemnością. Po kilku latach nieobecności w Polsce, także zawodowej, dostałem znów szansę spotkania pana Andrzeja i fantastycznych przyjaciół z ekipy oraz wielkich aktorów młodego pokolenia, z którymi, tak się złożyło, nigdy się wcześniej nie zetknąłem. To była mądra współpraca z nimi wszystkimi i duża przyjemność.

Może to głupio zabrzmi, ale dużą przyjemnością dla oka są w tym filmie Pana zdjęcia...

Paweł Edelman: Myślę, że podstawową sprawą w pracy operatora jest to, żeby zdjęcia budowały historię i scenariusz, a nie istniały same dla siebie. "Katyń" nie był dla mnie jakimś super przypadkiem. Przepraszam, że tak mówię, ale wydaje mi się, że w każdym filmie staram się, aby zdjęcia nie były wyłącznie zdjęciami. A co było specjalnego, myśmy dobrze wiedzieli, jak bardzo poważny jest temat. Wiedzieliśmy, że zdjęcia też powinny być poważne i że trzeba jak najbardziej serio podejść do postaci i przestrzeni, jakie pokazujemy oraz do sytuacji, jakie rozgrywają się między aktorami. Wyznacznikiem było dla mnie zrobić to poważnie i prawdziwie. Niczym się nie popisywać i stonować, co się da. Takie poczucie mieliśmy wszyscy.

Opowie mi Pan o technice tych zdjęć?

Paweł Edelman: To są normalne, przyzwoite zdjęcia. Najlepsze, jakie potrafiłem zrobić.

Bardzo przyzwoite.

Paweł Edelman: Bardzo dziękuję.

Przepytam teraz Pana z widoków zza kamery. Najciekawszy plener?

Paweł Edelman: Może to było podczas zdjęć do filmu o Ray'u Charlesie - "Ray"? Kręciliśmy na południu USA, w Louisianie, udając, że jesteśmy w wiosce, w której urodził się Ray Charles. Było potwornie gorąco - 37 stopni, 100% wilgotności. Przez dwa tygodnie robiliśmy tam zdjęcia w skwarze, upale i błocie. Nic niezwykłego, ale pozostał mi w pamięci ten upał i trud pracy w takich warunkach.

A najpiękniejsza twarz?

Paweł Edelman: Kate Winslet. Może nie jest super piękna, ale urocza, szalenie miła i otwarta oraz potwornie utalentowana. Pamiętam, że oświetlanie jej było czymś bardzo miłym.

Kamera ją po prostu kocha. Pan to wie najlepiej.

Paweł Edelman: Właśnie tak. Spotkałem ją w dziwnej sytuacji. Kręciliśmy jakąś scenę w Baton Rouge, w budynku, gdzie mieści się rząd stanu Lousiana. Robiliśmy coś na schodach, kiedy kątem oka zobaczyłem, że przyszła jakaś kobieta. Stoi na dole i wita się z członkami ekipy. Próbowałem się zorientować, kto to jest. Ona była niemalowana, w papilotach na głowie... Nieciekawa baba, no! Minęło pół godziny i okazało się, że to właśnie jest Kate. Zdjęła papiloty, założyła kostium, pomalowała oczy i stała się kompletnie inną postacią. Fantastyczną aktorką, tryskającą urodą.

Czemu tak mało kobiet jest w Pana zawodzie?

Paweł Edelman: Jest dużo pań, które robią zdjęcia. Sam studiowałem z Jolą Dylewską. Odnosi sukcesy, zrobiła fantastyczne filmy z Mariuszem Grzegorzkiem, sporo pracuje na zachodzie...

Większość to jednak mężczyźni.

Paweł Edelman: Może dlatego, że czasem trzeba wziąć kamerę do ręki, a ona jest ciężka i duża? Nie ma pojęcia... Może dlatego, że trzeba się użerać z ekipą, która zwykle jest męska? Ale myślę, że to jest po prostu przesąd.

Wyobraża Pan sobie kobietę za kamerą u Pasikowskiego?!

Paweł Edelman: Nie tylko wyobrażam sobie, ja wiem, że jest! Władek robi teraz serial, a autorką zdjęć jest Magda Górka, która kiedyś szwankowała. Stało się.

Dla kogoś, kto nigdy nie był na planie filmowym, praca operatora jest zagadką. Opowie nam Pan o kulisach tej sztuki?

Paweł Edelman: Moja praca polega na tym, żeby dzień po dniu realizować z reżyserem kolejne sceny filmu. A te są zapisane na papierze. Normalny dzień z normalnym reżyserem polega zatem na tym, że siadamy, bierzemy ten papier, czytamy, co jest napisane i robimy próby z aktorami - tak się rodzi inscenizacja. Potem, jeśli nadal wszystko jest normalnie, aktorzy idą sobie dokleić wąsy, a ja w krótkiej rozmowie z reżyserem ustalam, jak będzie wyglądało pierwsze ujęcie - czy kamera pojedzie, czy będzie na statywie lub gdzie będzie stała. Później wszystko oświetlam i zaczynamy kręcić. To jest w sumie dosyć proste.

Oczywiście bywają i takie dni, kiedy jest zupełnie inaczej. Podczas kręcenia scen, które wymagają wielu kamer i wielu statystów, wszystko wiemy z góry. Moje zadanie polega na tym, aby zmusić ludzi, żeby ustawili kamery tam, gdzie trzeba... I już.

A sztuczki?

Paweł Edelman: Ech, sztuczki... Sztuczki nie są istotą tej pracy. Po pierwsze - kamera i to, co można z nią zrobić. Kamera to jest taki przedmiocik, który ma obiektyw z jednej strony, a z drugiej negatyw lub ewentualne skrzyneczkę z elektroniką. Kamerę można postawić albo można nią ruszać. Te operatorskie zabawki to wózki, a nawet samochody, są też dźwigi, które potrafią szybko podnieść kamerę do góry. To mogą być helikoptery, do których można przyczepić kamerę lub takie zupełnie małe helikopterki, w których nie muszą siedzieć ludzie.

Kto wymyśla te zabawki? Amerykanie?

Paweł Edelman: Amerykanie przodują. Mają przemysł filmowy, czyli biznes. Oni robią film po to, aby go sprzedać. Im ciekawiej go zrobią, tym lepiej go sprzedadzą. Efektowność ma duże przełożenie na efektywność finansową. My mamy kontakt z tymi urządzeniami robiąc dla nich filmy lub reklamy, bo reklamy też mają dość duże budżety i można sobie takie zabawki ściągnąć. Ale powiedziałem pani tylko o zabawkach kamerowych, a są jeszcze te dotyczące oświetlenia...

Bardzo jestem ciekawa.

Paweł Edelman: Operator ustawia kamerę i ewentualne nią porusza, jednak poza tym jeszcze oświetla plan. Ostatnio pojawiło się kilka zabawek oświetleniowych. Na przykład balony. Ludzie wpadli na pomysł, żeby uszyć z materiału lub jakiegoś plastiku wielki balon, powiedzmy do 12 metrów długości. Po angielsku to się nazywa sausage, czyli parówka. Wygląda jak długa rura, która ma w środku ukryte różne źródła światła. Taki balon wypełnia się helem i można go powiesić nad aktorami nocą, oświetlając plan zdjęciowy. Efekt jest niezwykły, bo daje rozproszone, miękkie światło. Te balony są dostępne w różnych kształtach - parówki, kostki, albo po prostu kulki, jakie można umieścić w trudnych do oświetlenia miejscach.

W filmie "Wszyscy ludzie króla" mieliśmy taką scenę, w której młodzi ludzie są w nocy nad wodą. Zatoczka, a przed nimi czarna przestrzeń jeziora. To było trudne do oświetlenia, bo najlepiej zrobić to od tyłu, ale jak? Ciężko wstawić coś w jezioro. Około 30 metrów od brzegu powiesiliśmy więc takie dwa wielkie balony. Kabel schował się w jeziorze, a balony dały jakby poświatę księżycową. Uzyskaliśmy ciekawe i wiarygodne źródło światła.

Czy operator jest w USA gwiazdą?

Paweł Edelman: Nie ma pojęcia... Chociaż chyba tak. Janusz Kamiński jest gwiazdą. Prywatnie to bardzo miły, otwarty gość, ale jest tam bardzo szanowany przez producentów i filmowców.

Polacy osiągnęli sukces za oceanem?

Paweł Edelman: Myślę, że to jest pewien mit. Szukamy na siłę czegoś, z czego moglibyśmy się cieszyć. Sukcesami Janusza na pewno cieszyć się można, ale nie ma tam jakiejś specjalnej polskiej grupy. Wielu jest Francuzów, Włochów, fantastycznych Brazylijczyków. Fakt, że pracuje się w USA kompletnie inaczej niż w Polsce. Tutaj pracujemy wśród przyjaciół, uprawiając taką towarzysko-artystyczną działalność. Tam jest przemysł i czuje się to. Przemysł odbija się na tempie pracy i napięciu. Zawsze, pracując tam, spotykam się z kimś nowym i muszę się go nauczyć. W Polsce pracuję z ludźmi, których już znam i z którymi mamy już wypracowany wspólny język.

Czym można zaskoczyć operatora?

Paweł Edelman: Wspomniałem już o filmie "Wszyscy ludzie króla". Nie było go w Polsce, żałuję, bo to jest fajny film [ukazał się tylko na DVD]. Gwiazdą tego filmu i człowiekiem, który decydował o wielu aspektach pracy był Sean Penn. Czasami przychodził i zupełnie zmieniał nasze wcześniejsze ustalenia produkcyjno-organizacyjne. Bywało, że nie chciał grać we wnętrzu, a na ulicy.

I to było zaskoczenie, bo akcja filmu działa się w latach 50-tych i nie można było sobie po prostu wyjść na ulicę i zagrać, bez jakichkolwiek przygotowań. Terminarz zdjęć był taki a nie inny, trudno go przełożyć. Zdarzały się więc takie dni, kiedy Sean zmieniał nasze plany tak dalece, że musieliśmy czekać na zainscenizowanie pleneru nawet 10 godzin. Dzień zdjęciowy wydłużał się wtedy do 20 godzin.

Jakie kino chciałby Pan robić?

Paweł Edelman: Mam mnóstwo marzeń o dobrych filmach. Nie takich za 200 milionów dolarów.. Ideałem jest robienie takich filmów, których bym się nie wstydził. Jakie mógłbym pokazać swoim dorastającym dzieciom, a one by się ze mnie nie śmiały.

Kibicują Panu?

Paweł Edelman: Naturalnie, kibicują. To jest dla mnie najważniejsza widownia. Mój młodszy syn widział "Katyń". Tak się złożyło, że ja nie mogłem być na premierze dla ekipy, ale w moim zastępstwie poszła żona z synem. On ma 12 lat i pewnie jest za mały na ten film, ale przeżył go bardzo mocno. Nie nudził się, wydaje mi się, że nawet sporo zrozumiał.

A czy zajmuje się Pan jeszcze fotografią?

Paweł Edelman: Robię zdjęcia. Z przerwami... Dwa lata temu kupiłem sobie taki poważny aparat cyfrowy, który funkcjonuje jak dawne aparaty jeszcze na film w środku. Ma tę samą powierzchnię sensora jak klatka negatywu, ma takie same obiektywy, jak kiedyś, z taką samą geometrią. Fotografuję głównie dzieci. A sam lubię klasykę - Ansela Adamsa, Avedona. Czarno-białe zdjęcia wielkiej jakości.

Dla przyjemności - fotografowanie. A co jeszcze?

Paweł Edelman: Gram z moimi synami w kosza. Mam motor, na którym uwielbiam jeździć. Jeśli jest dobra pogoda to wsiadam i jadę.

W skórzanej kurtce?

Paweł Edelman: Mam cztery różne kurtki, dwie skórzane i dwie z materiału. Każda na inną pogodę. Dla przyjemności słucham też muzyki. Mamy w domu gitary, na których grają moi chłopcy i bębny, na których ja gram. Wie pani, nieustanny hałas panuje w moim małym domku z małym ogródkiem pod Warszawą.

Patrzy Pan na życie okiem kamery?

Paweł Edelman: Raczej odwrotnie - przez kamerę patrzę tak, jak na życie. Dziś otworzyłem okno, zobaczyłem piękne chmury i pomyślałem - szkoda, że nie kręcę...

Dziękuję za rozmowę.

RMF Classic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy