Abel Ferrara: Jaka jest różnica między aktorem i prostytutką?
W swoim nowym filmie - "Witamy w Nowym Jorku" - Abel Ferrara, kultowy reżyser "Złego porucznika", pokazuje dosadnie i bez cenzury, jak bawią się najbogatsi, odsłaniając kulisy seksskandalu, który wstrząsnął mediami po obu stronach oceanu.
Główny bohater "Witamy w Nowym Jorku" - Devereaux (Gérard Depardieu), to jeden z najbardziej wpływowych ludzi świata. Przez jego ręce każdego dnia przewijają się miliardy dolarów, a decyzje mają wpływ na globalną ekonomię. Devereaux słynie z upodobania do orgii seksualnych. Szokująca afera erotyczna z udziałem udziałem pokojówki z nowojorskiego hotelu doprowadzi do aresztowania i skandalu, który zachwieje światem finansów.
Pana kino pełne jest opowieści o mrocznej stronie ludzkiej duszy. Czy to właśnie to oblicze historii Dominique'a Strauss-Kahna przyciągnęło pana najbardziej i dlatego stworzył pan postać Devereaux?
Abel Ferrara: - Moje filmy często poruszają problematykę odkupienia. Bohater "Złego porucznika" zaczyna i kończy, żyje i umiera w tak samo szalony sposób - na najwyższych obrotach. To samo mogę powiedzieć o Devereaux. W jednej ze scen bluźni. "Dobrą stroną braku wiary w Boga jest to, że potem nie trzeba mu przez całą wieczność całować tyłka" - mówi. To niezła kwestia, pióra Christa Zoisa (współscenarzysta "Witamy w Nowym Jorku" - przyp. red.). To wina Boga, żony, matki. Devereaux wymyśla niebiosom. Ten facet nie spojrzy w swoje odbicie w lustrze. Nie będzie mierzył się ze źródłem swojego postępowania.
Jakie znaczenie miał fakt, że pracowali państwo w autentycznych lokalizacjach, nie w atelier?
- Gdyby istniała konieczność, żeby nakręcić ten film w wytwórni, byłoby to jak najbardziej wykonalne. Autentyczne lokalizacje zmieniają jednak ton opowieści. "Go Go Tales" kręciłem w nocnych klubach Nowego Jorku, gdyż doskonale znam ich charakter i atmosferę. Oczywiście, moglibyśmy je zbudować w Cinecitta, ale prawdziwe miejsce wzmacnia historię, wnosi do filmu energię, klimat, coś niewypowiedzianego. Jest się w danym miejscu i nagle ożywają jego duchy.
Swego czasu nazwał pan Gérarda Depardieu najpotężniejszym człowiekiem we Francji. Dlaczego?
- Spójrz na jego talent, ducha, poczucie wolności! Depardieu jest kimś znacznie więcej niż "tylko" aktorem. Nie jest też już tylko Francuzem. Kocha go cały świat. Jest w nim coś, co pobudza empatię, co daje poczucie, że on ciebie reprezentuje. Nie wiem, czy to charyzma, czy jeszcze coś innego... Na pewno nie chodzi tylko o jego outsiderski charakter.
"Witamy w Nowym Jorku" to wasz pierwszy wspólny projekt. Jak doszło do tego spotkania?
- Gérard oglądał niektóre z moich filmów i podobały mu się. Ja zawsze bardzo go szanowałem. Nie pamiętam teraz, czy nasza współpraca rozpoczęła się od przekazania scenariusza czy rozmowy. Rozmowa była w każdym razie najważniejsza, scenariusz miał znaczenie drugorzędne. Depardieu doskonale zrozumiał nasze intencje.
Jak wyglądała jego praca nad postacią Devereaux?
- Na pewno sam Dominique Strauss-Kahn nie był dla niego tak ważny. To do mnie, jako artysty, reżysera i filmowca, a nie do Depardieu, należało poznanie historii i postaci, przejrzenie doniesień medialnych, faktów. Na Gérarda czekały diametralnie inne zadania. On, w gruncie rzeczy, najlepiej rozumie bohatera, bo nim żył. Spał z laskami, zna ten cholerny świat. Mógłby być tym facetem. W filmie chodzi o aktora, nie o bohatera. Oddziela ich wyraźna granica. Kręcimy film fabularny, a nie dokument czy telewizyjny reportaż. Nie przeprowadzam policyjnego śledztwa. Moje przygotowania były tylko bazą dla filmu, który sam w sobie jest fikcją, podróżą, w której udział biorą aktorzy, scenarzysta i reżyser.
Jest pan zawsze bardzo blisko swoich aktorów. Czy również w przypadku Depardieu?
- Z takim facetem jak on albo natychmiast jest się bardzo blisko albo nigdy nic z tego nie wyjdzie. My natychmiast złapaliśmy kontakt. Dzięki niemu znowu pokochałem swoją pracę. Depardieu uwielbia plan. Jest na nim jako pierwszy i jako ostatni z niego schodzi. Nie ukrywa się godzinami w garderobie. Angażuje się w cały projekt, w cały proces realizacji filmu. Nigdy go to nie znużyło. Swoją postawą dodał mi energii. Pozwolił mi ponownie spojrzeć na film jak na akt miłości, celebrację.
- Gdy zaczynasz patrzeć na tę robotę jak na pracę, lepiej od razu ją porzuć. On przypomniał mi o tym, co to wszystko znaczy, czym jest chodzenie na plan, bycie z całą ekipą, czym jest kręcenie filmu. Przypomniał mi magię tego procesu, pozwolił odetchnąć od zamartwiania się, co z tego wyjdzie, czy zarobimy pieniądze i całej tej reszty bzdur. Jeżeli Depardieu w coś się angażuje, to angażuje się całym sobą.
W pewien sposób Depardieu w "Witamy w Nowym Jorku" przypomina Harveya Keitela w "Złym poruczniku".
- Są bardzo do siebie podobni. To chodzące siły natury. Gdy z nimi przebywasz, wiesz, że poprzeczka ustawiona będzie bardzo wysoko i będziesz musiał dać z siebie wszystko co najlepsze! Takich osobowości nie można zamykać w ich narodowości. Keitel nie jest Amerykaninem. Depardieu nie jest Francuzem. Nie należą nawet do kina. Należą do świata.
W niektórych scenach Depardieu gra z naturszczykami (dziewczyny z orgii, kryminaliści w areszcie). Dlaczego zdecydował się pan na takie rozwiązanie?
- W więziennej scenie Depardieu jest tak samo naturalny jak niezawodowi aktorzy. Można nawet powiedzieć, że nie jest w niej aktorem, nie gra. Po prostu: jest. Powiem, że nawet chciałem, żeby aresztowano go w środku nocy - żebym mógł go śledzić z kamerą. Gdybyśmy tak właśnie kręcili, gdyby nie był wcześniej ostrzeżony o aresztowaniu i zakuciu w kajdanki, efekt jego pracy byłby identyczny. Łatwo trafić w dziesiątkę, gdy pracuje się z kimś takim, jak Gérard Depardieu. Nie trzeba nawet wiele robić.
Bardzo mocne są sceny erotyczne w pana filmie. Czy przygotowując je miał pan jakieś szczególne oczekiwania wobec Gérarda Depardieu?
- Tych scen nie próbowaliśmy. Na ekranie widać autentyczną reakcję dziewczyn na Depardieu. To prawdziwa chemia! Jego siłę czuje każdy. Wszystko, co widać na ekranie, jest autentyczne: seksualność, władza, nieujarzmiona siła. On sam jest największym afrodyzjakiem. Nie sądzę, aby te dziewczyny grały... Wiem to, ponieważ z nimi rozmawiałem. Wszystkie znały Depardieu, wiedziały z kim mają do czynienia. Pragnęły zagrać z nim w tych scenach... Jaka jest różnica między prostytutką i aktorem?
Bardzo ciekawą kreację stworzyła również Jacqueline Bisset. Gra żonę w bardzo intensywnym małżeństwie. Jak pan z nią pracował?
- Nie znam historii znajomości moich aktorów, ale na pewno bardzo dużo o sobie wiedzą. Nie pytałem o szczegóły, ale to oczywiste. Oboje mówią po francusku. Nie potrzebują żadnych przygotowań. Robią swoje, po prostu. Nie potrzebuję żadnych prób. Kręciłem ich. Nieustannie. Mógłbym zbudować z tego materiału czterogodzinny film.
Zdjęcia poprzedził intensywny okres przygotowawczy...
- A do filmu nic z tego nie weszło! (śmiech) Przez dwa lata zbierałem informacje, żeby zrozumieć co się stało. Jest w tym wszystkim pewien francuski aspekt, którego sam nigdy nie pojmę. Dla samego filmu research nie jest jednak niezbędny. Nie nakręciłem dokumentu o dyrektorze zarządzającym Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
Innymi słowy obiera pan tę samą strategię co Oliver Stone w "JFK"? Przekracza granice fikcji, by dotrzeć do prawdy.
- Właściwie tak. "JFK" to film, który stara się dotrzeć do sedna sprawy, prawdy. Jestem jego wielkim fanem. To wspaniałe kino.
W jednej ze scen "Witamy w Nowym Jorku" pojawia się fragment z "Małżeństwa" François Truffauta. Dlaczego?
- Myślę, że to oczywiste. Ta scena bardzo wpisuje się w nasz film. Truffaut porusza ten sam problem, co my. "Witamy w Nowym Jorku" mówi przecież w gruncie rzeczy o zdradzie. Co mąż może powiedzieć żonie, gdy ta przyłapie go na gorącym uczynku? Co może zrobić? Jak się zachowa? Wywinie się? Zignoruje? "Małżeństwo" bardzo zapadło mi w pamięć i wydało mi się idealne w kontekście naszej produkcji.
Jak pracowało się panu z Depardieu?
- Depardieu to siła natury, piękny mężczyzna. To duży facet. Najkrócej rzecz ujmując: ustawialiśmy kamerę i kręciliśmy kolejne sceny. Nie staramy się stylizować wydarzeń. Depardieu potrafi zagrać najbardziej szalone rzeczy. Najważniejsza w przypadku pracy z nim jest rozmowa. Cały czas gadaliśmy o jego bohaterze. Wszyscy, z elektrykami i oświetleniowcami włącznie. Depardieu jest objawieniem, prawdą. Tego nie trzeba odkrywać. To żaden sekret. Gérard żyje pełnią życia, znosząc wszystkie jego znoje, cierpienie i ból. Jest żywy!
Potrafi pan sobie wyobrazić "Witamy w Nowym Jorku" z innym aktorem?
- Zapewne tak, ale to byłby inny film. Gdyby, na przykład, w postać wcielił się Christopher Walken - to byłaby inna historia.
Rozmowę przeprowadził Fernando Ganzo.
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!