Reklama

"Życie Pi": Rola życia?

Zagrał tytułową rolę w nagrodzonym czterema Oscarami "Życiu Pi" i z dnia na dzień został gwiazdą. Czy zaledwie dwudziestoletni Suraj Sharma jest skazany na sukces?

"Życie Pi" w reżyserii Anga Lee ("Tajemnica Brokeback Mountain", "Przyczajony tygrys, ukryty smok") to niezwykła historia młodzieńca, który wychodzi cało z katastrofy na morzu i przeżywa coś niezwykłego. Jako rozbitek nawiązuje głęboką przyjaźń z innym ocalonym - tygrysem bengalskim...

Film jest ekranizacją powieści, która sprzedała się w siedmiu milionach egzemplarzy i latami okupowała wysokie miejsca na listach bestsellerów. Akcja rozgrywa się na trzech kontynentach i dwóch oceanach, na przestrzeni lat. Tylko reżyser o bujnej wyobraźni mógł przełożyć tę książkę na język filmu. Zadania podjął się wspomniany Ang Lee, który postanowił wykorzystać efekty 3D. Stworzył zapierające dech w piersiach dzieło, które nie tylko zachwyca stroną wizualną, ale i skłania do refleksji.

Reklama

Lee dołączył do projektu już cztery lata temu. Zależało mu na tym, by jak najlepiej zekranizować niesamowitą powieść Yanna Martela. To fascynująca historia o wytrwałości, inspiracji, nadziei. Nie brakuje w niej wzruszeń, ale i humoru.

Ang Lee nie bał się sięgać po najnowocześniejszą technologię. "Życie Pi" powstało dzięki pięknej wizji artystycznej, ale i dzięki zdobyczom techniki. Tak jak "Titanic", "Avatar" czy "Geneza planety małp", tak i "Życie Pi" jest krokiem naprzód w rozwoju filmu. Pokazany w nim tygrys Richard Parker jest równie realistyczny jak Caesar we wspomnianej "Genezie planety małp". Oglądając film, nie ma się wątpliwości, że był w łodzi ratunkowej razem z Pi (Suraj Sharma).

To pierwszy film 3D zrealizowany przez Lee, który pragnął nakręcić taką produkcję jeszcze zanim "Avatar" wszedł do kin. "Zależało mi na tym, aby widzowie przeżyli coś tak niezwykłego jak czytelnicy, którzy sięgnęli po powieść Yanna Martela. Żeby i to zapewnić, musiałem sięgnąć po 3D. To nowy język kina, który ułatwia twórcom snucie historii" - wyznał reżyser.

Główna rola wymagała od odtwórców wyjątkowego zaangażowania się i odsłonięcia emocji. Podczas castingów przesłuchano ponad 3000 aktorów. W końcu Ang Lee wraz z reżyserką castingową Avy Kauffman wybrali Sharmę. Zabawne, że jego rodzice są matematykami, a ich syn debiutuje w kinie rolą chłopaka o imieniu Pi.


Początkowo Suraj nie zamierzał brać udział w castingu - przyszedł z bratem, żeby dodać mu otuchy. Ostatecznie wszystkie jego przesłuchania trwały pół roku, Sharma przeszedł cztery etapy castingu. Młody aktor przyznaje, że było to stresujące przeżycie : "Zwłaszcza ostatnie przesłuchanie. Aż się trzęsłem. Chwilę porozmawiałem z Angiem i mi przeszło. To niesamowity człowiek. Spokojny, budzący zaufanie. Dzięki niemu opanowałem się i zagrałem. Nie byłem z siebie zadowolony, więc powtórzyliśmy to. I wszyscy wyglądali na usatysfakcjonowanych".

Na ostatnim castingu Suraj odegrał wzruszający monolog. Przekonał twórców, że jest idealny do roli Pi Patela. "Zaskoczył nas swoim zaangażowaniem. Patrząc na niego nie mieliśmy wątpliwości, że właśnie jego szukaliśmy" - wyznał reżyser.

Rola wymagała od Suraja, by nauczył się pływać. Pi spędza większość filmu na oceanie. Młody aktor pobierał nauki od doświadczonych pływaków oraz kaskaderów Charliego i Camerona Croughwellów.

Chłopak musiał też przybrać na wadze, a potem schudnąć. To ogromne wyzwanie (którego podjął się między innymi Tom Hanks, gdy grał w "Cast Away. Poza światem"). Dzięki odpowiedniej diecie i treningom Suraj nabrał masy mięśniowej (ponad 8 kilo), a potem schudł ponad 15 kilogramów.

Suraj nauczył się też podstawowych metod przetrwania. Konsultantem na planie był Steve Callahan. "Steve napisał książkę o tym, jak przez 72 dni dryfował po oceanie i co pomogło mu przeżyć. Przekazał Surajowi swoją wiedzę - nauczył go łapania ryb, budowania żagla czy zbierania wody" - zdradził producent David Womark.


W filmie stało przed tobą wiele wyzwań, musiałeś m.in. nauczyć się pływać.

Suraj Sharma: - Tak, ale akurat to nie było wyjątkowo trudne. Miałem naprawdę bardzo dobrych nauczycieli, dzięki którym opanowałem sztukę pływania. Mieliśmy też sporo czasu. W zasadzie przygotowywaliśmy się do tego przez trzy miesiące, spędzając trzy, cztery godziny dziennie w wodzie.

A jak wyglądało kręcenie jednej z pierwszej sceny w filmie - sztormu?

- Cóż, było dość realistyczne. To był czwarty czy piąty dzień zdjęciowy, kiedy zaczęliśmy ją realizować. Z jednej strony, to było dość dziwne, że praktycznie od razu kręcimy tą szaloną sekwencję, z drugiej, okazało się bardzo pomocne. Nie ma tam za wiele gry aktorskiej, jednak dzięki niej przyzwyczaiłem się do kamery. Poznałem, jak to wszystko działa.

- Jak już wspomniałem, ta scena nie wymagało ode mnie zbyt wiele grania. Umieszczono mnie po prostu na ruchomej platformie i jedyne co robiłem, to się ślizgałem. Do tego dochodziły ogromne ilości wiatru i deszczu. Wszystko wydawało się niezwykle realistyczne, co akurat w tej sytuacji było pomocne. W końcu jeśli zaczynasz od najtrudniejszego, później może być już tylko lepiej.

Czy w takim razie sam zagrałeś wszystkie niebezpieczne sceny w filmie?

- Tak, bez problemu.

Uczyłeś się też technik przetrwania od Steve'a Callahana, to musiało być interesujące.

- Tak, to było niezwykłe. On naprawdę to zrobił, jest jedną z tych osób, którym udało się przetrwać na oceanie. Słuchając o jego przeżyciach, nie sądziłem, że w końcu stwierdzę, że to rzeczywiście musiało być interesujące. Steve powiedział, że to było najbardziej bolesne doświadczenie psychicznie, emocjonalnie i fizycznie w jego życiu. Przez cały czas po prostu próbował przeżyć.

- Ale powiedział też, że są to jego najcenniejsze wspomnienia. Po latach ocenia je oczywiście inaczej niż zaraz po tym wydarzeniu. Powiedział na przykład, że dzięki temu widział otaczające go piękno, przyrodę, której inaczej nigdy by nie zobaczył. Choć dodał, że na co dzień zazwyczaj był jednak zbyt zajęty walką o przeżycie, żeby to zauważać.

- Mówił, że w takiej sytuacji jest się całkowicie skoncentrowanym na utrzymaniu przy życiu, jednak kiedy się nad tym głębiej zastanowić, to w pewnym sensie takie doświadczenie ma też swoje dobre strony. Steve opowiadał o emocjach, o tym, jak wszystko odczuwa się inaczej, nie ma tych codziennych, znanych nam wszystkim uczuć. Jedyne co czujesz, to skrajności. Gdy odczuwasz smutek, to ogarnia cię całkowita niemoc i beznadzieja, a jeśli jesteś szczęśliwy, to osiągasz stan ekstazy. Te emocje trwają jednak bardzo krótko. Najczęściej działa się bowiem w trybie skoncentrowanym na przeżyciu...


Czy grając Pi, trudno było ci utrzymać energię, jednocześnie tracąc wagę? Czy myślałeś o jedzeniu, zamiast skoncentrować się na roli?

- Trzeba spojrzeć na to z innej strony - Pi również ciągle myślał o jedzeniu. Zrzucałem kilogramy, do tego ciągle pływałem i byłem naprawdę wykończony. Ale to była dokładnie taka sytuacja, w której był mój bohater. Był sam, codziennie widział to samo. Walczył o przetrwanie, był wygłodzony, zmęczony do granic możliwości. Dlatego ja też starałem się tak czuć, pomagało mi to wykreować tę rolę.

Ang Lee jest bardzo opiekuńczy wobec ciebie - czy wszedł w rolę ojca w tym projekcie?

- Zdecydowanie tak. Początkowo było w miarę łatwo, ostatecznie jednak nastąpił czas, który nazwaliśmy okresem izolacji, kiedy Ang zabronił reszcie ekipy ze mną rozmawiać. To jest ten czas w filmie, kiedy Pi zaczyna tracić świadomość i zagłębia się w duchowe doznania. Coś podobnego działo się też ze mną, wówczas prawie z nikim nie rozmawiałem. Dużo medytowałem i słuchałem czegoś, co Ang nazywa 'Muzyką Boga'. Nie ma w zasadzie takiego gatunku, to jest po prostu coś bardzo ciężkiego, co wprowadza cię w trudny do opisania stan. Nie wiem teraz, co to dokładnie było, ale było to niezwykle mroczne.

Relacja z twoim partnerem z planu, Richardem Parkerem, była świetna. Chociaż nie byłeś faktycznie w sytuacji zagrożenia, to musiałeś ją odgrywać. Jak to wyglądało?

- Cóż, początkowo to było trochę dziwne, próbować wyobrazić sobie tygrysa naprzeciwko siebie. Mieliśmy na planie cztery tygrysy. Przygotowując się do roli, przypatrywałem się im w trakcie treningu, zwracałem uwagę na sposób, w jaki się poruszają, jak reagują na różne rzeczy, w tym na wodę. Oglądałem też nagrania z nimi i inne materiały.

- Jak już wspomniałem, to było dziwne, ale udało nam się uzyskać efekt, jakiego potrzebowaliśmy. Pracowaliśmy nad tym tyle godzin każdego dnia, że wreszcie osiągnęliśmy cel. Ostatecznie czułem się tak, jakby Richard Parker faktycznie był ze mną na łodzi.


Jak się czułeś, gdy zobaczyłeś swojego partnera w gotowym już filmie? Jaka była twoja reakcja?

- Nie mam pojęcia, jak oni to zrobili. Za każdym razem kiedy widziałem wykreowany przez komputer obraz, czy to zwierzę, czy cokolwiek innego, byłem w stanie to rozpoznać, aż do teraz. Wiem, że tygrysa nie było na łodzi, ale efekty specjalne wyszły naprawdę niesamowicie.

Czyli jak każdy inny widz śledzący ten film, z trwogą spoglądasz na zwierzęcego bohatera?

- O, tak. Oczywiście pamiętam też sceny z planu. Była łódź, ja, dużo wody i wszechotaczający mnie błękit, a na filmie kolory są piękne i żywe. Do tego jest tygrys i każdy myśli, że on tam faktycznie jest. Było mi bardzo trudno zrozumieć, w jaki sposób udało się uzyskać taki efekt. Naprawdę wyszło wspaniale.

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Życie Pi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama