Zostań w domu? To warto obejrzeć
Oferta serwisu Netflix jest na tyle rozbudowana, że z łatwością można przegapić perełki ukrywające się wśród dziesiątek tytułów. Oto dziesięć rekomendowanych filmów które warto nadrobić w okresie, kiedy częściej niż zazwyczaj przebywamy w domu. Niektóre z nich to dosłownie premiery, inne są warte nadrobienia mimo swoich lat.
"Nieoszlifowane diamenty"
Wielki nieobecny tegorocznego rozdania Oscarów. Historia hazardzisty Howarda Ratnera (Adam Sandler) to kino intensywne i szarpiące nerwy. Główny bohater jest w ciągłym biegu, co chwilę zarabia pieniądze, traci je, pożycza kolejne i obstawia następne ryzykowne zakłady, unikając przy tym ludzi, którym zalega z płatnościami. Howard żyje w ciągłym napięciu, które udziela się widzom. Wszystko dzięki mistrzowskiej robocie reżysersko-scenariopisarsko-montażowego duetu: Benny i Josh Safdie, który cały czas panują nad wykreowanym przez siebie chaosem. Wybitny jest także Sandler, który w końcu wyszedł poza głupkowate komedie i pokazał, że dobrze pokierowany, potrafi stworzyć niezapomnianą kreację. Pozycja absolutnie obowiązkowa.
"Historia małżeńska"
Podczas rozdania Oscarów między widowiskowym "1917", epickim "Irlandczykiem", kontrowersyjnym "Jokerem" i niespodziewanie wygrywającym w najważniejszych kategoriach "Parasite" zniknęła "Historia małżeńska" Noaha Baumbacha. Film skupia się na granej przez Adama Drivera i Scarlett Johansson parze, która postanowiła wziąć rozwód. Chociaż oboje zamierzają ustalić warunki rozstania bez kłótni, sytuacja zaognia się, gdy do gry wchodzą prawnicy. "Historia małżeńska" jest popisem głównych aktorów. W scenie konfrontacji, w której małżonkowie wykrzykują swoje żale, Driver i Johansson wchodzą na wyżyny swoich umiejętności. Wielu uważa, że to oni powinni opuścić tegoroczną galę ze statuetkami. Ostatecznie produkcja otrzymała tylko jednego Oscara - dla Laury Dern za drugoplanową kreację cynicznej prawniczki.
"Sklep przy głównej ulicy"
Arcydzieło czechosłowackiego kina w reżyserii Jána Kadára i Elmara Klosa z wielką rolą Idy Kamińskiej. Jego akcja ma miejsce w 1942 roku. Naiwny i prostoduszny stolarz Anton (Jozef Kroner) w ramach "aryzacji" otrzymuje sklep galanteryjny należący do starszej Żydówki, Rozalii Lutmannovej (Kamińska). Okazuje się, że dotknięta demencją starsza pani zupełnie nie zdaje sobie sprawy z wojennej rzeczywistości. Dzięki namowom i obietnicy finansowej rekompensaty ze strony lokalnych Żydów, Anton pozwala Lutmannovej prowadzić sklep, mimo że ta traktuje go jak podwładnego. Chociaż stolarz obawia się konsekwencji swoich poczynań, coraz bardziej zależy mu na starszej pani.
"Sklep przy głównej ulicy" to przejmujący obraz człowieka, rozerwanego między chęcią zysku i pomocy nieświadomej tragedii staruszce. Film urzekł Amerykańską Akademię Filmową, która w 1966 roku przyznała mu Oscara dla najlepszej produkcji zagranicznej. Rok później nominację za kreację pierwszoplanową otrzymała Ida Kamińska.
"Coś za mną chodzi"
Arcydzieło współczesnego horroru, w pomysłowy sposób adaptujące założenia slashera. Zło przybiera tutaj różne postaci i ma tylko jeden cel - dopaść swoją ofiarę. By się od niego uwolnić, należy przekazać klątwę poprzez stosunek seksualny. Reżyser David Robert Mitchell wspaniale oddaje grozę otaczającą bohaterów, spodziewających się ataku ze strony każdej zbliżających się do niej osoby. Atmosferę zagrożenia buduje także niepokojąca muzyka Disasterpeace oraz praca kamery, często powoli śledzącej uciekające przed tajemniczym złem postaci.
"Wszystkie nieprzespane noce"
Z cyklu nowe kino polskie. "Wszystkie nieprzespane noce" Michała Marczaka debiutowały w Sundance w 2016 roku, później były pokazywane na kolejnych festiwalach. Otrzymały między innymi Nagrodę Publiczności na 16. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Nowe Horyzonty. Jednak podczas festiwalu w Gdyni tamtego roku film zginał pomiędzy głośniejszymi premierami - "Ostatnią rodziną", "Wołyniem", "Zjednoczonymi stanami miłości". Szkoda, bo Marczak przedstawił hipnotyzujący obraz dwudziestokilkulatków. Jego bohaterowie żyją od imprezy do imprezy, zdają się nie mieć większego celu, a ich banalne rozmowy przyprawiają o ból głowy. Mimo to od ekranu nie można się oderwać. Nawet jeśli po największej balandze przychodzi kac.
"Spirited Away: W krainie bogów"
Od lutego 2020 roku Netflix raczy nas kolejnymi animacjami studia Ghibli. Na platformie znajdziemy między innymi "Mojego sąsiada Totoro", "Księżniczkę Mononoke" i "Szkarłatnego pilota". W marcu do biblioteki steamingowego giganta trafił także film uchodzący za największe arcydzieło studia. Wyreżyserowane przez Hayao Miyazakiego "Spirited Away: W krainie bogów" nawet dziś, ponad 19 lat po swojej premierze, urzeka bogactwem pomysłów i wyobraźni jego twórców. Historia skupia się na dziesięcioletniej Chihiro, która podczas podróży do nowego domu wraz z rodzicami trafia do opuszczonego wesołego miasteczka. Wkrótce okazuje się, że tajemnicze miejsce pełne jest magii i niebezpieczeństw. Film otrzymał swego czasu szereg nagród, w tym Złotego Niedźwiedzia w Berlinie i Oscara za najlepszą animację. Żadna z nich nie była przyznana na wyrost.
"Chłopaki z sąsiedztwa"
W 1986 roku osiemnastoletni John Singleton zaczął rozwijać pomysł na swój pierwszy film fabularny. Chciał oddać atmosferę dzielnicy, w której się wychowywał - zamieszkanej głównie przez niezamożne mniejszości, opanowanej przez zwalczające się gangi. "Chłopaki z sąsiedztwa" zostali po raz pierwszy pokazani w 1991 roku podczas festiwalu w Cannes. Opowiadający o tragicznych i brutalnych losach młodych ludzi żyjących w biednej dzielnicy film okazał się ogromnym sukcesem. W 1992 roku dwudziestoczteroletni wówczas Singleton otrzymał za niego dwie nominacje do Oscara - za reżyserię (jako pierwszy Afroamerykanin w historii) i scenariusz. Szybko pojawiły się także produkcje o podobnej tematyce - między innymi "Szacunek" i "Zagrożenie dla społeczeństwa" - dając tym samym początek nurtowi Hood Film. Mimo prawie trzydziestu lat od premiery, "Chłopaki z sąsiedztwa" to wciąż kawał porażającego kina, które warto nadrobić. Niestety, zmarły w kwietniu 2019 roku Singleton nigdy już nie zdołał nakręcić nic dorównującego swojemu głośnemu debiutowi.
"Ósma klasa"
Debiut fabularny Bo Burnhama ominął polskie kina i po ponad dwóch latach od premierowego pokazu na festiwalu w Sundance trafił na polskiego Netflixa. Tym samym okazuje się, że w poprzednim sezonie przeszła nam obok nosa prawdziwa perełka. Burnham opowiada o perypetiach Kayli (fenomenalna Elsie Fisher), zamkniętej w sobie trzynastolatki, która odlicza dni do końca szkoły i rozpoczęcie liceum. Jej życie obraca się wokół social mediów, poczucia odrzucenia przez rówieśników, szukania bratniej duszy i samoakceptacji oraz relacji z samotnie wychowującym ją ojcem (który bywa nieporadny, ale stara się jak może). "Ósma klasa" to kino szczere, słodko-gorzkie, zabawne i miejscami świadomie niezręczne. Może kiedyś doczekamy się podobnej rodzimej produkcji?
"Nazywam się Dolemite"
Kolejny wielki nieobecny tegorocznego rozdania Oscarów. Film Craiga Brewera opowiada historię Rudy'ego Raya Moore'a, który zdobył ogromną popularność jako Dolemite, sypiący wulgarnymi anegdotami alfons. Chociaż jego płyty zdobyły ogromną popularność w nieoficjalnym obiegu, ambicje komika były większe. Postanowił zrealizować film fabularny o swoim scenicznym alter ego. Tak oto na ekrany kin trafił jeden z czołowych przedstawicieli nurtu blacksploitation, znienawidzony przez krytykę i pokochany przez publiczność.
"Nazywam się Dolemite" może wydawać się powtórką z "Disaster Artist". Jednak w bezpośrednim zestawieniu to film Brewera wypada korzystniej. Zamiast bufonady Jamesa Franco otrzymujemy zabawną historię człowieka, który ma swoje ambicje, ale chce też zrobić coś dobrego dla swojej społeczności. Murphy zalicza swój najlepszy występ od czasu "Dreamgirls", zachwyca także Wesley Snipes w roli aroganckiego reżysera. Obaj aktorzy wystąpią w kolejnym filmie Brewera, kontynuacji "Księcia w Nowym Jorku".
"W lesie dziś nie zaśnie nikt"
Pierwszy polski slasher, miał wejść do kin w piątek, 13 marca 2020 roku. Kilka dni przed tą datą premiera została jednak odwołana z powodu koronawirusa. Okazuje się, że na najnowszy film Bartosza M. Kowalskiego musieliśmy czekać zaledwie tydzień dłużej - od 20 marca można obejrzeć go w serwisie Netflix.
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" to pełnokrwisty slasher, garściami czerpiący z takich przedstawicieli gatunku jak "Piątek trzynastego", "Tuż przed świtem" i "Uśpiony obóz". W 2016 roku Kowalski podzielił publiczność swoim "Placem zabaw". Czy jego najnowszy film okaże się równie kontrowersyjny?