Reklama

Zofia Rysiówna: Wybitnie inteligentna, ale charakter ciężki

Była gwiazdą, ale nie zachowywała się jak gwiazda. Ubierała się skromnie, nie malowała. I zawsze mówiła, co myśli, nawet gdy mogło ją to wiele kosztować.

Była gwiazdą, ale nie zachowywała się jak gwiazda. Ubierała się skromnie, nie malowała. I zawsze mówiła, co myśli, nawet gdy mogło ją to wiele kosztować.
Zofia Rysiówna w filmie "Mam tu swój dom" (1963) /East News/POLFILM

Mówiono o niej, że jest piekielnie inteligentna i równie złośliwa. Na świat patrzyła bystro i krytycznie, celnie oceniając zarówno ludzi, jak i wydarzenia. Nigdy nie bała się mówić tego, co myśli, także publicznie - wszystko jedno, czy chodziło o dyrektora teatru, czy własnego męża. Ale nikomu nie stawiała wymagań większych niż sobie samej.

Szanowano ją i bano się jednocześnie, lecz niewielu potrafiło zrozumieć. I nic dziwnego, bo pani Zofia przez całe lata niemal nie mówiła o swojej przeszłości. I nawet najbliżsi współpracownicy nie wiedzieli, że mają do czynienia z bohaterką. Sama zresztą też nigdy by się tak nie nazwała. Po prostu wykonała swój obowiązek.

Reklama

Zofia Rysiówna na świat przyszła w 1920 r., jako najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa. Ojca nie pamiętała - zmarł, gdy dziewczynka miała 3 miesiące. Jej matka wróciła wraz z dziećmi do Nowego Sącza i tu właśnie wychowała się przyszła aktorka. O scenie marzyła od dzieciństwa, tuż przed wojną udało się jej nawet zdać egzamin do instytutu teatralnego, ale swoje zdolności po raz pierwszy wypróbowała nie na scenie, a w realnym i bardzo okrutnym życiu.

Dla młodej, patriotycznie wychowanej dziewczyny ojczyzna nie była pustym słowem. Obowiązek służenia jej traktowała jako oczywistość. Do konspiracji wciągnął ją brat Zbigniew, to na jego ręce złożyła przysięgę. Brat służył jako kurier, w ich domu zatrzymywali się ludzie podziemia. Wśród nich emisariusz podziemnej Polski Jan Karski. Aresztowany na Słowacji, torturowany, po próbie samobójczej (podciął sobie żyły) trafił do sądeckiego szpitala. I stąd zdołał przesłać Rysiom prośbę o pomoc. Akcję uwolnienia więźnia zorganizowano perfekcyjnie. O szczegółach planu trzeba było jednak poinformować samego zainteresowanego. Tego zadania podjęła się Rysiówna. Przebrana za zakonnicę, dotarła do Jana Karskiego. Ucieczka się udała, ale Niemcy dobrze wiedzieli, że więzień musiał mieć pomocników. A jedyna podejrzana twarz należała do młodej, nikomu nieznanej siostry zakonnej...

Szukali jej rok, w tym czasie rodzeństwo Rysiów ukrywało się w Warszawie. W końcu niemieckie śledztwo przyniosło efekty: aresztowano większość zaangażowanych w ucieczkę Karskiego osób, także ich rodzin. Panią Zofię gestapo wytropiło w mieszkaniu jej siostry. Składając przysięgę bratu, Zofia zobowiązała się, że w śledztwie wytrzyma 24 godziny tortur, nim zacznie "sypać". Wytrzymała znacznie więcej - Niemcom nie udało się jej złamać. Nie wydała nikogo, i z wyrokiem śmierci trafiła do Ravensbrück. Tu spędziła 4 koszmarne lata, pracując ponad siły, głodując i obserwując gehennę innych, wykorzystywanych w okrutnych eksperymentach medycznych więźniarek. By podtrzymać na duchu siebie i innych, śpiewała. Pieśni staropolskie i religijne, przeboje i ludowe piosenki. Nie tylko po polsku - uczyła się pieśni francuskich, rosyjskich, a nawet niemieckich, by nieść pociechę więźniarkom innych narodowości. Pełne wdzięczności, nazywały ją Słowikiem..

Pociechę starała się nieść także swej rodzinie. Już z więzienia, wysyłając grypsy, pytała z troską, czy mają co jeść i w co się ubrać. Mamę uspokajała, że w celi ma bardzo serdeczne towarzystwo. O swoich przeżyciach zresztą zawsze będzie mówić powściągliwie. Po latach w radiowym wywiadzie czas tortur i bicia nazwie "dosyć męczącym", słuchaczom powie: "tym, którzy nigdy nie byli w wiezieniu, radziłabym w dalszym ciągu unikać tego typu pomieszczeń".

Wolność odzyskała w kwietniu 1945 r. Wycieńczona, wędrowała z Niemiec do domu na piechotę. Ruszając w drogę, przystanęła na chwilę i krzyknęła: "Mamo! Wracam!". Ale nie wiedziała, czy krewni na nią czekają, czy przetrwali. Oni też nie wiedzieli, czy żyje, bo z obozu przestały dochodzić jakiekolwiek listy. Nadzieję dał rodzinie Rysiów sen siostry p. Zofii, Wandy. Spotkała w nim Zosię i zapytała, kiedy wraca. "W środę" - usłyszała. Pani Zofia faktycznie dotarła do Nowego Sącza w następną środę, 30 maja 1945 r.

Jeszcze w tym samym roku zdała egzamin aktorski, zatrudniła się w teatrze. W 1948 r. wyszła za mąż. Jej wybrankiem był młodszy o cztery lata Adam Hanuszkiewicz. W ich małżeństwie to ona była tą silniejszą stroną. "Wybitnie inteligentna, ale charakter ciężki" - oceniał Hanuszkiewicz. "Niemal przez cały czas naszego związku mnie strofowała. Mówiła: 'bełkoczesz', a ja się nigdy nie obrażałem". "Adam? Poczciwiec" - podsumowała go kiedyś. Tym razem jednak chyba się pomyliła.

Dochowali się dwójki dzieci (Kasi i Piotrka), razem grali i przenosili się z teatru do teatru i z miasta do miasta. Ale Rysiówna ustawiała męża nie tylko w zaciszu domu, lecz także w pracy. Nina Andrycz opowiadała, że miała grać razem z nim w "Annie Kareninie", ale on się wycofał na żądanie żony. "Rysiówna była straszną despotką, trochę też histeryczką i zabroniła mu grać. Była o mnie zazdrosna, a że była góralką, to podobno zapowiedziała biednemu Hanuszkiewiczowi, że porąbie dzieci siekierą" - wspominała Andrycz.

Rok później w życiu Hanuszkiewicza pojawiła się Zofia Kucówna. Rysiównie na pewno nie było łatwo - wszyscy troje pracowali w jednym teatrze, który wręcz trząsł się od plotek. Walczyła o zachowanie rodziny, ale przegrała z młodszą o 13 lat rywalką. Jej mąż odszedł. Ich dalsze stosunki były skomplikowane. Zawodowo, jak zawsze, dogadywali się doskonale, a gdy Hanuszkiewicz został dyrektorem teatru, dobierał sztuki tak, by w pełni wykorzystać jej talent. Prywatnie było gorzej. "Starałem się pozostać ojcem dla moich dzieci, ale ilekroć tam przychodziłem, rozgrywał się między nami taki mniej więcej dialog: Co z dziećmi? - A co ciebie dzieci obchodzą? - Jak się uczą? - Od kiedy ty się nimi interesujesz? - Chciałbym częściej spotykać się z dziećmi... - U tej k...?!".

Ukojenie aktorka znalazła w ramionach operatora filmowego Sergiusza Sprudina, z którym spędziła 30 szczęśliwych lat. Nie mogła też narzekać na karierę zawodową. W pracy dawała z siebie wszystko. Sił mogło jej brakować za kulisami, ale nigdy na scenie. Tam "stawał się cud. Zgrzybiała staruszka mówi silnym, dźwięcznym głosem, oczy stają się żywe, porusza się szybko i zgrabnie. Rysiówna zawsze powtarzała: sztuka to jest energia! Jeśli ktoś człapie po scenie - nic z tego nie będzie. Za kulisami była znów stara i słaba, tam człapała, a jeden z kolegów musiał nosić ją po schodach".

W aktorskim środowisku szanowano ją, ale i obawiano się nieco. Przede wszystkim jej ciętego języka - o nim krążyły wręcz anegdoty. Jedna z nich opowiada, jak to kiedyś pewna starsza aktorka, widząc w garderobie, że Rysiówna nie nakłada żadnego makijażu, poradziła jej, by koniecznie kładła pod oczy krem żółwiowy. Pani Zofia popatrzyła na nią uważnie i oświadczyła: "Jak będę w pani wieku, to już i tak nic mi nie pomoże". Tępiła głupców, egzaltowanych kanapowych patriotów. Ona wiedziała, jaka jest cena ich rojeń. I że często ci, którzy ją płacą, nie słyszą nawet zwykłego "dziękuję".

Po wojnie Rysiówna nie chwaliła się swoją przeszłością. Tylko najbliżsi wiedzieli, że w AK odznaczono ją Krzyżem Walecznych i Złotym Krzyżem Zasługi z mieczami. W jej dokumentach rubryka dotycząca służby wojskowej w latach 1939-1945 długo pozostawała pusta. Tak było bezpieczniej. Po latach ojczyzna zaczęła wyrażać jej swą wdzięczność - pojawiły się kolejne odznaczenia, w 2001 r. awansowała na podporucznika. Ale człowiek, dla którego ryzykowała życie, i za którego zginęli jej przyjaciele, milczał.

Spotkała go ponownie po latach, w telewizji. Świadkiem tego była Hanna Krall. "Miała kwiat, chyba czerwony, chyba różę. Była poruszona, mówiła bez przerwy. 'Niech no ta świnia przyjdzie, już ja tej świni wygarnę. 50 lat! Przez 50 lat się nie odezwał! Nawet kartki na imieniny, nic! A ja go z więzienia wyciągnęłam!' - mówiła o Karskim. Przyszedł. Wstaliśmy. Witał się ze wszystkimi, z Rysiówną. Przytrzymała jego rękę. - Poznajesz mnie? Przyglądał się, nie poznawał. - Więzienie, szpital, zakonnica. - Ach tak - zrozumiał. Wpatrywał się w jej twarz. - Ładna byłaś - powiedział. - Taka byłaś ładna... - Ty też się trochę zmieniłeś - powiedziała Rysiówna. - Nie odzywałem się, bo wiedziałem, że nie wolno mi wiedzieć. Jak nie wolno, to nie wiem, nie pamiętam. - Jasne! Nikt cię z tego nie zwolnił. - Właśnie! - ucieszył się, że zrozumiała i poszedł dalej".

Zofia Rysiówna zmarła trzy lata po śmierci Karskiego, w 2003 r. Pochowano ją w Nowym Sączu. W nekrologu byłe więźniarki z Ravensbrück napisały: "Serdeczna, uczynna koleżanka, którą zawsze będziemy wspominać".

AP

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy