Reklama

Zofia Merle: Od wielu lat jestem, jaka jestem

Zofia Merle jest mistrzynią drugiego planu, ale za swoje prawdziwe powołanie uznaje... pieczenie. Choć nie omijały jej życiowe tragedie, podchodzi do siebie i świata z humorem. Pomyśleć, że mąż nie pozwalał jej się śmiać.

Zofia Merle jest mistrzynią drugiego planu, ale za swoje prawdziwe powołanie uznaje... pieczenie. Choć nie omijały jej życiowe tragedie, podchodzi do siebie i świata z humorem. Pomyśleć, że mąż nie pozwalał jej się śmiać.
Zofia Merle niedawno obchodziła jubileusz 60-lecia pracy na scenie /AKPA

Jako aktorka tylko dorabia. Chociaż niedawno obchodziła jubileusz 60-lecia pracy na scenie, Zofia Merle dalej uparcie twierdzi, że przede wszystkim jest gospodynią domową. I pewnie potwierdziłaby to każda ekipa, która miała przyjemność z nią pracować - jej domowe ciasta są słynne wśród filmowców, a kruche babeczki z nadzieniem koledzy nie bez przyczyny zwą merletkami. Jeśli chodzi o kruchość, to u pani Zofii kończy się ona na wypiekach.

Zakaz spotkań z Tymem

"Jeśli w jakimś serialu potrzebna będzie pyskata bufetowa albo po prostu gruba baba, to wiedzą, gdzie mnie znaleźć" - śmieje się.

Reklama

Do pracy na planie podchodzi z taką samą skrupulatnością, jak do prowadzenia domu. I tu, i tu nie znosi bałaganiarstwa. "Wszystko musi być wyprane, wyprasowane, żebym była z siebie dumna - mówiła  w jednym z wywiadów. - Jestem pedantką. Lubię porządek i obudzona w środku nocy wiem, gdzie leżą dokumenty włożone do szuflady 20 lat temu. Bo ja staram się niczego nie robić bezmyślnie".

Ale pedanteria nie oznacza braku poczucia humoru. Sama o sobie mówi: "Jestem śmieszka". Kiedyś jej mąż, aktor Jan Mayzel, uznał, że jej śmiech... jest niebezpieczny. A pani Zofii śmiało się najlepiej ze Stanisławem Tymem.

"Byłam w ciąży. Janek odbył ze Stasiem poważną rozmowę, że ja w takim stanie nie powinnam się śmiać. I może by tak do rozwiązania ukrócić kontakty. Parę dni później Stasio mnie odwiedził, usiedliśmy do brydżyka. Staś powiedział coś śmiesznego. Śmiałam się do łez. Po wyjściu gości siadłam w fotelu i przypomniałam sobie, co mówił. I dostałam ataku śmiechu. Jasio zadzwonił do Staszka: 'Słyszysz, Staszku, ona się jeszcze śmieje'. Jak on to powiedział, to myślałam, że trzeba będzie pogotowie wzywać, bo będę rodzić ze śmiechu" - wspominała.

Dziecku jednak dobry humor matki nie zaszkodził. Syn Marcin urodził się w 1971 roku. Studiował matematykę i zarządzanie. Potem trafił na produkcję filmową, zaczął reżyserować. Był drugim reżyserem "Na dobre i na złe" oraz "Prosto w serce". W 2013 roku, w wieku 42 lat, zmarł na raka. Pani Zofia zdecydowała się wtedy na jakiś czas wycofać z zawodowej aktywności.

Pociechą są dla niej wnuki, dorośli już Stanisław i Krzysztof. "Jestem babcią meteorem. Wciąż mam za mało czasu i nie dogadzam wnukom tak, jak bym chciała. Mam wielkie braki, ale staram się to nadrabiać" - wyznaje.

Przodownica pracy

Jako dziecko też nie mogła usiedzieć spokojnie. "Jak się coś działo złego w szkole, to wychowawczyni wchodziła do klasy, siadała przy biurku i od razu patrzyła na mnie" - przyznaje. Po szkole było kółko aktorskie, do którego zapisała się razem z koleżanką, Beatą Tyszkiewicz, wedle której nigdy potem już nie grała tak dobrze. Wcale jednak nie marzyła o scenie. Pragnęła zostać... przodownicą pracy. "Bo te przodownice były w gazetach, na pierwszych stronach. Jakieś traktorzystki, dójki, co zrobiły 200 procent normy" - mówiła.

Teatr przyszedł później, po maturze i właściwie przypadkiem. Znajomi zaciągnęli ją na próbę STS-u - niechętnie zgodziła się pójść dla towarzystwa. "Tak mnie zagadali, że zostałam. Wciągnęło mnie na amen" - wspominała. Z tamtych czasów pamięta ją Iga Cembrzyńska: "Była śliczną, fertyczną brunetką i świetnie śpiewała".

Towarzystwo w STS-ie było przednie: Osiecka, Czyżewska, Przybylska, czasem Jędrusik, Łapicki, Zapasiewicz... "Gdyby nie ci wspaniali ludzie, nigdy nie zostałabym aktorką - mówiła p. Zofia. - W STS-ie wszyscy uczyliśmy się od wszystkich: jedni komponowania, inni pisania tekstów, a jeszcze inni aktorstwa. STS-u nie da się opowiedzieć, bo nie da się odtworzyć tej atmosfery wzajemnego uwielbienia, życzliwości, wspólnych wyjazdów".

Jesteś upadłą kobietą

Potem na scenie wypatrzył ją Konrad Swinarski i namówił, by nie szła na żadną filologię, jak planowała, a zaczęła grać na poważnie. Zadebiutowała w jego "Operze za trzy grosze" w warszawskim teatrze Współczesnym. "To Swinarski był ojcem tej katastrofy - wzdycha. - I potoczyło się i ani się obejrzałam, jak dotarłam do emerytury" - mówiła.

Poradziła sobie świetnie bez szkoły aktorskiej, egzamin eksternistyczny zdała dopiero po paru latach. Długo namyślała się, jak ogłosić wieść rodzinie, zwłaszcza ukochanej babci. Gdy nestorka rodu dowiedziała się o decyzji wnuczki, zdziwiła się: "Do teatru? U nas w rodzinie nigdy upadłych kobiet nie było!". Za to mama od początku wspierała Zosię i była stałym bywalcem STS-u. "Widzę ją w tych starych kronikach - siedzi roześmiana na widowni" - mówiła aktorka.

Dopiero po latach w babcinej szafce odkryła szkatułkę, a w niej wycinki prasowe dokumentujące jej karierę. "Miała gosposię, która kupowała gazety i wszystko, co o mnie napisano, wycinała i gromadziła. Babcia była wspaniała". A było co gromadzić - pani Zofia zagrała przecież setki ról. W większości drugo- i trzecioplanowych, to prawda, ale nigdy nie ciągnęło ją do pierwszego szeregu - jak mówi, duża rola to dużo pracy. Gdy odzywa się do niej ktoś z propozycją, zastanawia się: "Jak to, nie było lepszych...?".

O sobie mówi, że jest raczej rzemieślnikiem niż artystką, no i przede wszystkim - pracowitym leniem. Co ma zrobić, robi perfekcyjnie, ale jeśli nie ma nic do roboty, tym lepiej.

Bez tremy, komórki...

Jeśli wie, że zna tekst na pamięć, jest przygotowana i zrobiła, co mogła - nie czuje tremy. Bo po co? "Zośka, nie jesteś chirurgiem, nie wycinasz wyrostków robaczkowych, więc nikomu krzywdy nie zrobisz" - powiedziała sobie dawno temu.

Najważniejsi są bliscy, resztą nie warto się przejmować. Gdy pewnego razu, jeszcze za czasów PRL-u, mąż cały blady doniósł jej, że właśnie ukradziono im cudem zdobyty samochód, wzruszyła ramionami: "A czym tu się martwić. Dobrze, że cię nie pobili!".

Nie ma telefonu komórkowego. "Nie mam w sobie takiej pazerności zawodowej, że a nuż ktoś zadzwoni, a mnie nie będzie w domu i jakaś propozycja mi przejdzie koło nosa. Jak ma przejść, to przejdzie!". Ma za to sporo innych rzeczy do doglądania - wnuki, ukochana działka, książki, filmy, szycie, wycieczki, odwiedziny.

Ale najważniejsze jest pieczenie. Bo jeśli Zofia Merle coś kocha ponad życie, są to słodycze, których nie zamierza sobie odmawiać. Jeść może byle co, ale na deser zawsze musi być coś specjalnego, najlepiej własnego autorstwa. A odchudzanie? W życiu.

"Ponieważ od wielu lat jestem, jaka jestem, to o tym nie myślę" - wzrusza ramionami. Uważa nawet, że karierę zrobiła nie mimo, ale dzięki swojej tuszy: to przecież jej zawdzięcza, że była tak przekonującą Burczykową w "Na dobre i na złe" czy panią Stenią w "Klanie", nie mówiąc już o wszystkich innych brawurowo zagranych ciotkach i bufetowych.

"Jestem gruba na własne życzenie. I mam w głowie: 'Jak bym chciała schudnąć, to proszę bardzo!'. Tylko po co?".

MP


Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Zofia Merle
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy