Reklama

"Znachor": Ta historia tylko brzmi znajomo [recenzja]

Jedni w tym roku najmocniej wyczekiwali na premierę „Barbie”, inni „Oppenheimera”, jeszcze inni marzą, by na ekranach zobaczyć wreszcie nową wersję „Chłopów” w malowanej odsłonie. Ja natomiast z równie dużą ekscytacją odliczałam dni do premiery „Znachora” przygotowywanego przez Netfliksa. Wszystko dlatego, że historię profesora Rafała Wilczura od lat darzę wielką sympatią, a kultowy już film Jerzego Hoffmana z 1982 roku jest jednym z moich ulubionych polskich filmów. Jak na tle tej produkcji wypada zatem nowość od Michała Gazdy, która właśnie zadebiutowała na ekranach? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. Dlaczego? Bo to… zupełnie inna historia.

Porównania nie mają sensu

Ceniony kardiochirurg Rafał Wilczur po odejściu ukochanej żony i córki wpada w rozpacz, upija się i pada ofiarą brutalnego napadu, w wyniku którego traci pamięć. Od tej pory włóczy się po okolicznych wsiach, gdzie dorabia jako parobek, a po latach tułaczki także jako wiejski znachor. Do Wilczura, który teraz nazywa się Antoni Kosiba, ustawiają się długie kolejki niezamożnych pacjentów, którym ten wielokrotnie ratuje nie tylko zdrowie, ale i życie. Jedną z nich jest sklepikarka Marysia, która z wzajemnością zakochuje się w hrabim Czyńskim. Para ulega wypadkowi, Kosiba kradnie narzędzia medyczne, ocala dziewczynę i trafia do więzienia. Na sali sądowej nieoczekiwanie okazuje się, że wiejski znachor to tak naprawdę profesor Wilczur, a Marysia to jego ukochana córka.

Reklama

Tę historię, spisaną przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza, zna na pamięć zapewne kilka milionów Polaków. Śmiem przypuszczać jednak, że nie z książki, a z ekranizacji filmowej zrealizowanej przez Jerzego Hoffmana blisko 40 lat temu, którą ja sama oglądałam co najmniej kilkanaście razy.

Produkcja dziś nosi miano kultowej i wciąż cieszy się ogromną popularnością. Powtórki filmu corocznie emitowane są po kilkadziesiąt razy i każdorazowo przyciągają przed ekrany po kilkaset tysięcy widzów.

Nie ma wątpliwości - "Znachor" Hoffmana to dla Polaków świętość, niemal ideał, dzieło skończone i pełne. Historia w najlepszym wydaniu. Po co zatem tworzyć nową wersję? Po co ścigać się z niedoścignionym? Po co realizować film, który z góry skazany jest na porażkę? Takie pytania po ogłoszeniu informacji o realizacji kolejnej odsłony tej historii, zadawało sobie z wielu fanów kultowej produkcji Hoffmana i takie pytania zadawałam sobie również ja. Choć do produkcji Netliksa podchodziłam z równie dużą dozą niepewności oraz wątpliwości, co i ciekawości.

Niepewność zniknęła jednak już po kilkunastu minutach seansu, kiedy zdałam sobie sprawę, że tych filmów po prostu nie da się porównać. Choć imiona, nazwiska i nazwy brzmiały znajomo, ani klimat, ani usposobienie bohaterów, ani nawet poszczególne sceny w żadnym stopniu nie przypominały tego, co można zobaczyć w filmie Hoffmana.

Dla twórców nowej wersji historia Wilczura, Marysi, Czyńskich i mieszkańców młyna, taką jaką znamy, to zaledwie inspiracja; kanwa, na której wyszyto zupełnie inną wersję tej opowieści. Michał Gazda starał się stworzyć coś swojego, pokazać własną interpretację tej historii, bez względu na to, co pomyślą inni, i to mu się niewątpliwie udało.

"Znachorze" Netfliksa nie znajdziemy dobrze znanych nam scen. Więcej tutaj intryg, więcej romansów, więcej bohaterów, a zdecydowanie mniej melodramatu i patosu. Jest dynamicznie, miejscami zabawnie i chwilami niezwykle ciekawie. Choć to nadal historia profesora Rafała Wilczura (Leszek Lichota), momentami więcej miejsca niż jemu samemu przypada jego filmowej córce, Marysi (Maria Kowalska), rodzinie Czyńskich, na czele z Leszkiem (Ignacy Liss) i nowym bohaterom, a tych na ekranie pojawia się co niemiara.  

"Znachor" Gazdy to historia na wskroś uwspółcześniona, o czym świadczyć może chociażby przedstawienie kobiecych postaci. Bohaterki w tej wersji to kobiety pewne siebie, dążące do celu i biorące sprawy w swoje ręce; mądre i przewidujące, stanowiące opozycję do większości męskich bohaterów, którzy na ekranie (poza Wilczurem) wypadają blado i nijako, jako osoby mało zdecydowane i momentami zupełnie nieporadne

Zestawienie to może nieco razić ze względu na zero-jedynkowość, ale nie zaburza fabuły i nie odwraca uwagi od osi wydarzeń. Problem zaczyna się, kiedy wkraczamy w relacje uczuciowe.

Zbyt powierzchownie i mało wiarygodnie

Sama fabuła nowego "Znachora", "odświeżona" i uwspółcześniona, obfituje w ciekawe zwroty akcji i zachęca do zgłębiania tego świata. Głównym problemem filmu Gazdy jest jednak zbyt powierzchowne przedstawienie filmowych relacji. Najbardziej cierpi na tym związek Marysi i Leszka, pomiędzy którymi w tej wersji nie ma absolutnie żadnej chemii. W łączące ich uczucie zupełnie się nie wierzy. Ich relacja nie ma silnej podstawy, nie jest też w żaden sposób podbudowywana - jednego dnia bohaterowie są sobie raczej obojętni, drugiego natomiast łączy ich wielka namiętność. 

Dodatkowo postać samego Czyńskiego od początku dość mocno irytuje, nie tylko widza, ale i samą Marysię. Leszek bowiem na zmianę zachowuje się albo jak urażone dziecko, albo jak bawidamek. Zdecydowanie nie jest dojrzałym mężczyzną, gotowym na ślub i zakładanie rodziny. Tym bardziej niewiarygodna wydaje się jego nagła metamorfoza, a w ostateczności zaręczyny i ślub.

Podobnie powierzchownie została potraktowana relacja Kosiby i właścicielki młyna - Zośki (tak, w tej odsłonie główny bohater odnajduje miłość!). Choć sama Zośka to jedna z moich ulubionych bohaterek tego filmu, to już wątek jej uczucia do Kosiby znów wypada dość sztucznie. Między Zośką a Kosibą wybucha wielkie uczucie, choć bohaterowie ledwie się znają. Na rozwijanie się ich relacji przeznaczono zdecydowanie za mało czasu, przez co kolejny ekranowy związek wypadł zupełnie niewiarygodnie. 

Rozczarowujący jest wreszcie sam finał, który przypomina te rodem z przeciętnych komedii romantycznych. Utopijny, rozwiązujący wszelkie konflikty i nie pozostawiający nawet najmniejszego pola do wyobraźni. Mogło być bardzo dobrze, a wyszło tylko nieźle (niestety), bo film miał spory potencjał.

Zachwycający technicznie

Scenariuszowe niedociągnięcia bolą tym bardziej, kiedy weźmie się pod lupę techniczną stronę produkcji. "Znachor" Gazdy to film, który ogląda się z przyjemnością - jest świetnie zrealizowany i wspaniale pokolorowany. Zachwycają nie tylko fantastyczne kadry, ale i znakomita scenografia, kostiumy i charakteryzacja. Wszystkie lokacje wyglądają świetnie, ale dech zapiera przede wszystkim przedwojenna Warszawa. Jeśli dodać do tego idealnie pasującą muzykę i całkiem dobry casting (poza znakomitym Lichotą, z przyjemnością obserwuje się również poczynania Anny Szymańczyk w roli Zośki), otrzymuje się obraz, który jest zdecydowanie warty uwagi. 

Być może nie jest to produkcja, którą chciałabym oglądać wielokrotnie, ale na ten jeden raz na pewno zasługuje. Obejrzyjcie i oceńcie sami.

Ocena: 6,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Znachor (Netflix)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy