Reklama

Zielony strach. Ekoterroryzm na ekranie

"Najpoważniejszym zagrożeniem dla bezpieczeństwa wewnątrz kraju jest obecnie ekoterroryzm" - ogłosił w 2005 roku zastępca dyrektora generalnego FBI John Lewis, uznając członków radykalnych organizacji ochrony przyrody i praw zwierząt za równorzędnych z autorami krwawych zamachów bombowych. Czy słusznie? Obecny na polskich ekrany dramat "Night Moves" stanowi kolejną próbę odpowiedzi na to pytanie.

Młodzi aktywiści z filmu Kelly Reichardt, grani przez Jessego Eisenberga, Dakotę Fanning i Petera Sarsgaarda, wysadzają tamę, która - ich zdaniem - ma szkodliwy wpływ na środowisko. W efekcie doprowadzają do śmierci przypadkowej osoby, obozującej w okolicy. Jak poradzą sobie z poczuciem winy? Rozpisując ten dylemat, Reichardt porusza kwestię, która towarzyszy idei ekoterroryzmu od jej zarania - gdzie przebiega linia oddzielająca ślepy idealizm od odpowiedzialności? I choć puentą filmu jest pytanie bardziej uniwersalne - jak (nie)wiele potrzeba, by zrodziła się przemoc - to jest to jeden tych z nielicznych przypadków we współczesnym kinie, kiedy kwestie radykalnych aktywistów doczekały się pierwszoplanowego ujęcia.

Reklama

Dotąd pojawiali się oni na trzecim planie, na ogół przedstawieni w mocno negatywnym świetle - jak w "12 małpach" Terry'ego Gilliama z 1995 roku czy "28 dniach później" Danny'ego Boyle'a z 2002. W filmie Gilliama Brad Pitt wciela się w drugoplanową rolę pacjenta zakładu psychiatrycznego, mającego radykalne poglądy na ochronę ekologii i praw zwierząt. Bohater Pitta jest założycielem tytułowej Armii Dwunastu Małp, rzekomo mającej plany wypuszczenia śmiercionośnego wirusa. Podobny wątek pojawia się u Boyle'a - w rozpoczynającej film scenie widzimy oszalałych, lekkomyślnych aktywistów, wypuszczających z klatek zwierzęta zainfekowane zmutowanym wirusem wścieklizny. W krótkim czasie, czego wskazówką jest sam tytuł filmu, akt ten doprowadzi do globalnej pandemii.

Ekoterroryzm jest pojęciem stosunkowo świeżym. Uważa się, że po raz pierwszy użył go w 1983 roku Ron Arnold, wiceprezes Centrum Ochrony Wolnych Przedsiębiorstw, organizacji wspierającej firmy zajmujące się wydobyciem surowców naturalnych. Właśnie wtedy, w artykule dla magazynu "Reason", Arnold nazwał ekoterroryzmem "przestępstwo popełnione w celu ochrony przyrody". Moment był odpowiedni - przełom lat 70. i 80. to okres nasilania się i radykalizowania tendencji proekologicznych. To wtedy powstały organizacje o charakterze pokojowym, jak Greenpeace czy PETA, ale też anarchistyczna Earth First! czy uznawana dziś za terrorystyczną Animal Liberation Front.


"Wszyscy byliśmy dziećmi kontrkultury, wojującymi hipisami, wierzącymi, że trzymany w dłoni transparent może coś zmienić" - przyznał w jednym z wywiadów Paul Watson, jeden ze współzałożycieli Greenpeace, od lat będący twarzą radykalnego aktywizmu na rzecz ekologii. Jego "kariera" zaczęła się, gdy ryzykując życiem swoim i współpasażerów, podpłynął łodzią pontonową pomiędzy uciekającego wieloryba a okręt wielorybników, znajdując się na linii strzału potężnego harpuna. Ostrze przecięło powietrze tuż obok jego drobnej łodzi, zabijając masywnego ssaka, a Watson doszedł do wniosku, że zmianę może przynieść tylko bardziej bezpośrednie działanie.

W 1978 roku, kilka miesięcy po wydaleniu go z Greenpeace za sprzeciwianie się polityce niestosowania przemocy, Watson założył Sea Shepherd Conservation Society, organizację skupiającą się na ochronie życia morskiego, ale też utrudniającą życie kłusownikom, korporacjom i rządom łamiącym lub naginającym międzynarodowe prawo ochrony środowiska morskiego. Ulubiona metoda - tropienie, ściganie i taranowanie wrogich okrętów. Po latach o Watsonie i jego Sea Shepherd opowiedzą liczne filmy dokumentalne (m.in. "Ekolog idzie na wojnę" i "Walka na końcu świata", oba z 2008; "Confessions of an Eco-Terrorist" z 2010 i "Eko-pirat: Historia Paula Watsona" z 2011), reality show ("Whale Wars", realizowane przez stację Animal Planet nieprzerwanie od 2008) a nawet... odcinek "South Parku".


Dziś Watson jest najbardziej znanym ekoterrorystą na świecie (choć jak większość z nich, sprzeciwia się takiemu określeniu), wspierają go liczne organizacje i gwiazdy, a w radzie nadzorczej Sea Shepherd zasiada sam Martin Sheen. Co jakiś czas przebąkuje się nawet o filmie fabularnym, ale kolejne projekty upadają jeden po drugim. "Nieustraszony kapitan, majestatyczne ssaki i krwiożerczy kłusownicy. Wszystko to brzmi dobrze w teorii, ale potem okazuje się, że Paul nie jest typem filmowego bohatera" - mówił w "Eko-piracie" jeden z jego bliskich przyjaciół. - "Nie ma w nim żadnego wewnętrznego konfliktu, są za to upór, konsekwencja i stoicki spokój. Gdy kolejni twórcy zdają sobie z tego sprawę, odchodzą".

Nie powinno to dziwić. Kino fabularne od dłuższego czasu pozostaje bezsilne wobec idei ekoterroryzmu i radykalnego aktywizmu, podczas gdy dokumentaliści rozprawili się z oboma zagadnieniami już kilka dobrych lat temu. Szczególnie dwa filmy - nominowany do Oscara "Gdy upada drzewo" z 2011 roku oraz mniej znany, ale wart tej samej (jeśli nie większej!) uwagi "Your Mommy Kills Animals" z 2007 roku - są tego doskonałym przykładem. Kompleksowe, obiektywne i niebojące się zadawać niewygodnych pytań, dokumenty Marshalla Curry'ego i Curta Johnsona podejmują się próby prześwietlenia zarówno problematycznej definicji prawnej, jak i rzekomo szlachetnych pobudek stojących za ekoterroryzmem.


Efekt końcowy może zaskakiwać, bowiem filmowcy nie stają po żadnej ze stron. W swoim filmie, opowiadającym o procesie karnym członków organizacji Earth Liberation Front, odpowiedzialnych za szereg podpaleń, Curry dostrzega czynnik ludzki, portretując zamachowców jako naiwne ofiary niesprawnego systemu, ale jednocześnie piętnuje ich działania, pozwalając wypowiedzieć się śledczym i poszkodowanym. Założeniem Johnsona jest z kolei krytyka i demaskacja niektórych praktyk i komercjalizowania się organizacji na rzecz ochrony praw zwierząt. W jego filmie ekoterroryzm bywa określany mianem "skończonego debilizmu", a sami radykaliści - "idiotami", ale i on nie jest tendencyjny, uważnie słuchając argumentów drugiej strony. W obu przypadkach rodzą się z tego trudne, otwarte pytania. Gdzie kończy się aktywizm, a zaczyna bezkompromisowy terroryzm? Co oddziela szlachetną ideę od dobrze prosperującego biznesu?

Podczas gdy kolejni dokumentaliści szukają odpowiedzi, twórcy fabuł wciąż mają problem ze sformułowaniem odpowiednich pytań. Owszem, Hollywood dość szybko zareagowało na słowa wicedyrektora FBI Lewisa, ale... po swojemu. Dwa powstałe w 2008 blockbustery o tematyce ekologicznej, tj. "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" Scotta Derricksona i "Zdarzenie" M. Nighta Shyamalana, sprawiają kuriozalne wrażenie. W tym pierwszym, remake'u przeterminowanego klasyka z lat 50., Keanu Reeves gra kosmitę, który przybywa na Ziemię, by unicestwić ludzkość za jej grzechy wobec własnej planety. W filmie Shyamalana bunt podejmują same... rośliny, doprowadzając ludzi do masowych samobójstw. Połączenie nachalnego pseudo-aktywizmu z rozmaitymi absurdami fabularnymi, realizatorskimi bublami i drewnianymi występami aktorów, w sporym stopniu przyczyniły się do tego, że wątki ekologiczne nigdy nie przyjęły się we współczesnym kinie mainstreamowym.


Nie dziwi więc, że filmy o pokrewnym ekoterroryzmie można dziś policzyć na palcach jednej ręki. Na pierwszym planie pojawia się on w zasadzie tylko we wspomnianym "Night Moves" i nakręconej w tym samym roku "Grupie Wschód".

W obu przypadkach trudno zresztą mówić o udanym wykorzystaniu tego motywu. Reichardt stopniowo oddala się od popełnionego przez jej bohaterów czynu, uciekając w niskonakładową, arthouse'ową sensację. Jeden drastyczny czyn prowadzi do drugiego, nakręcając spiralę przemocy i obłędu, a postać Jessego Eisenberga staje się bezdusznym desperatem, za wszelką cenę pragnącym uniknąć ciążącej na nim odpowiedzialności. W "Grupie...", napisanej przez młodą aktorkę, scenarzystkę i reżyserkę Brit Marling, zostaje popełniony grzech nawet cięższy. Opowieść o pracownicy firmy wywiadowczej, infiltrującej komunę ekoterrorystów, szybko ucieka w stronę pretensjonalnego, sentymentalnego idealizmu. Marling szuka złotego środka, proponując dialog w miejsce zarówno działania, jak i przeciwdziałania, ale sposób, w jaki to robi, zdradza jej olbrzymią niedojrzałość i naiwność.

Niemoc filmowców względem podjętego tematu jest o tyle kłopotliwa, że mają oni do dyspozycji doskonałe, kolorowe wzorce z czasów sprzed wielkiej popularności przedrostka "eko-". Sam tylko "Niemy wyścig" Douglasa Trumbulla z 1972, w którym Bruce Dern, chcąc ratować olbrzymie kosmiczne szklarnie, zabija załogę stacji orbitalnej, a następnie, pogrążając się w obłędzie i wyrzutach sumienia, samotnie dryfuje ku pewnej śmierci, mówi o przekraczaniu pewnych granic więcej, niż chciały powiedzieć Reichardt i Marling razem wzięte.


A jeśli dodać do tego badaczkę Dian Fossey, graną przez Sigourney Weaver w "Gorylach we mgle" z 1988? Przecież Fossey w swoich działaniach na rzecz ratowania goryli górskich w Rwandzie była radykalna i zdeterminowana - potrafiła zastraszać lokalnych mieszkańców, grozić władzom i torpedować działania zarówno kłusowników, jak i myśliwych. Niesamowitym rewersem dla tej historii jest zresztą postać Timothy'ego Treadwella - entuzjasty i badacza niedźwiedzi, który zginął pożarty przez jednego z nich - z wybitnego dokumentu Wernera Herzoga "Grizzly Man" z 2005 roku. On także był kimś na kształt ekologicznego terrorysty, bo choć przekonywał, że kocha, studiuje i aktywnie działa na rzecz tych zwierząt, możliwym jest, że wyrządził im też wielką krzywdę, naruszając ich naturalne środowisko i przyzwyczajając, że obecność człowieka nie wiąże się dla nich z żadnym zagrożeniem.

To właśnie film Herzoga jest najlepszym w tej grupie. Gdy kino fabularne tkwi w letargu, dokumenty o zabarwieniu proekologicznym są dziś ciekawsze, bardziej wnikliwe i bezkompromisowe, niż kiedykolwiek wcześniej, a tematyka ekoterroryzmu jest dlań po prostu kolejnym w pełni naturalnym rozgałęzieniem. Co więcej, samo medium rozwija się na tyle szybko, że coraz częściej staje się także narzędziem idei. No bo czym są filmy takie, jak "Zatoka delfinów" z 2009 roku, ukazująca brutalny ubój tych zwierząt w Parku Narodowym w Japonii, czy "Blackfish" z 2013 roku, gdzie obnażone zostają zakulisowe praktyki w morskich parkach rozrywki, jeśli nie specyficznym aktem ekologicznego terroru?


Piotr Pluciński

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy