Reklama

Z dużej chmury mały deszcz

"Operacja Dunaj", reż. Jacek Głomb, Polska/Czechy 2009, 104', Monolith Films, premiera 14 sierpnia 2009 roku.

Twórcy "Operacji Dunaj" - jak jej bohaterowie - mieli cel, ale straszliwie po drodze zbłądzili.

Ten film rozbudził wielkie nadzieje. I postacią reżysera, legendarnego już Jacka Głomba, który od kilku sezonów ściąga do prowincjonalniej Legnicy najbardziej wybrednych wielbicieli teatru, i obsadą - obok Macieja Stuhra i Zbigniewa Zamachowskiego pojawiają się ikony czeskiego kina Jiri Menzel i Eva Holubova, ale przede wszystkim tematem.

Udział Polaków w radzieckiej interwencji w Czechosłowacji w 1968 do dziś jest kwestią, którą dla świętego spokoju obie strony wolą przemilczeć.

Reklama

Jacek Kondracki i Robert Urbański (scenarzyści) odważyli się nie tylko temat podjąć, ale i przekuć balon, zamiast martyrologicznego dramatu podarowując widzom komedię. A konkretniej: tragikomedię - z braku współczesnych wzorów gatunkowych w Polsce, poszukali bowiem inspiracji u sąsiadów (słychać echa choćby "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Petra Zelenki). Sięgając zaś do polskiej tradycji scenarzyści wzięli na bohaterów czterech czołgistów, którzy gubią się gdzieś w czeskiej prowincji i zamiast Pragę oblegają miejscową knajpę, zajadając się knedlickami, podrywając miejscowe piękności i tocząc długie Polaków i Czechów rozmowy o wyższości życia z kuflem nad tym z bronią w ręku. Nie ma się co obrażać na humor.

Jedni lubią "Akademię policyjną", inni "Monty Pythona". Nie wiem, czy ambicją Głomba naprawdę było trafienie do tej pierwszej publiczności, ale najważniejsze, że do jakiejś trafia.

Na festiwalu w Zwierzyńcu widzowie śmiali się i z postaci: pijaczyny Jakubczaka (Tomasz Kot) i wiecznego studenta Florka (Maciej Stuhr) i z bon motów ("jak chciałeś główkować, trzeba było zostać piłkarzem, a nie wstępować do armii"), a nawet z ujętych totalnie stereotypowo polskich słabości.

Nie można za to przymknąć oka na totalny brak konsekwencji i pomysłu na rozwiązanie akcji. Przychodzą ruscy, ginie człowiek, a polsko-czeska przyjaźń i zabawa jakby nigdy nic trwa dalej. Nie bardzo też wiadomo, co kierowało twórcami, gdy pisali scenę, w której mówiący tylko po polsku pancerny bez trudu porozumiewa się z mówiącą tylko po czesku miejscową dziewczyną (nie, nie chodzi o to, że używają mowy ciała).

Miłość dodaje skrzydeł, ale żeby zaraz czyniła z człowieka poliglotę? Takie kwiatki to - niestety - tylko w polskim kinie.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Czechy | Dunaj | deszcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy