Reklama

Wróżono mu karierę na miarę Boba Dylana

"Nie szukajcie niczego o Rodriguezie w internecie, zanim nie obejrzycie tego filmu. Dajcie się najpierw porwać tej historii, posłuchajcie jego piosenek i poznajcie jego samego, a po seansie będziecie jego fanami, nawet jeśli nigdy wcześniej o nim nie słyszeliście" - napisał dziennikarz magazynu "Rolling Stone". Film "Sugar Man" to tegoroczny laureat Oscara w kategorii "najlepszy dokument długometrażowy".

"Sugar Man" to najczęściej nagradzany dokument 2012 roku, laureat 6 nagród publiczności na międzynarodowych festiwalach. W nocy z niedzieli na poniedziałek (24/25 lutego) na scenie w Dolby Theatre w Los Angeles twórcy filmu - Malik Bendjelloul i Simon Chinn - odebrali upragnionego Oscara i zadedykowali statuetkę bohaterowi swojego filmu, muzykowi Sixto Rodriguezowi.

Szwedzki reżyser Malik Bandjelloul przez pół roku włóczył się po Afryce i Ameryce Południowej w poszukiwaniu tematu na film. Znalazł go w RPA , gdzie usłyszał historię Sixto Rodrigueza - zapomnianego pieśniarza, który został idolem, nic o tym nie wiedząc.

Reklama

Film "Sugar Man" to niewiarygodna, a jednocześnie prawdziwa opowieść o zapomnianym piosenkarzu, któremu wróżono karierę na miarę Boba Dylana, a który przepadł bez wieści (wszyscy myśleli, że popełnił samobójstwo...) na początku lat 70. XX wieku.

O pracy nad filmem opowiada Malik Bendjelloul.

Kiedy i w jakich okolicznościach po raz pierwszy trafiłeś na tę historię?

Malik Bendjelloul: - W 2006 roku, po pięciu latach robienia w Szwecji telewizyjnych dokumentów, spędziłem pół roku podróżując po Afryce i Ameryce Południowej, szukając dobrych historii. W Cape Town spotkałem Stephena "Sugar" Segermana, który opowiedział mi o Rodriguezie. Odebrało mi mowę - w życiu nie słyszałem lepszej historii. To było ponad 5 lat temu i od tamtego czasu praktycznie każdego dnia pracowałem nad tym filmem.

Co czułeś, gdy pierwszy raz posłuchałeś muzyki Rodrigueza?

- Kiedy Stephen Segerman mi o nim opowiadał, nigdy wcześniej nie słyszałem jego muzyki. A w tej historii zakochałem się tak bardzo, że nawet bałem się jej posłuchać - obawiałem się, że jest mała szansa, że ta muzyka będzie tak dobra, jak ta opowieść. Że rozczaruje mnie, a ja stracę zapał do pracy nad dokumentem. Zacząłem więc jej słuchać dopiero, gdy wróciłem do Europy. I nie wierzyłem własnym uszom - dosłownie. Myślałem, że mój stosunek do tej historii zaburzył trzeźwy osąd i postanowiłem puścić ją również innym, żeby zobaczyć, czy zareagują podobnie. A ich reakcje przekonały mnie - te piosenki były na tym samym poziomie, co najlepsze rzeczy Boba Dylana, a nawet The Beatles.

- Wielu nazywa muzykę Rodrigueza folkiem, ale ona ma tyle wspólnego z folkiem, co utwory wspomnianych The Beatles. To coś zupełnie innego. W jednych piosenkach słychać folk, w innych rocka, jeszcze inne są popowe albo bluesowe. Tak jak w przypadku każdego wielkiego artysty ciężko muzykę Rodrigueza kategoryzować, każdy utwór jest inny.

Poprzez historię Rodrigueza film portretuje często pomijany temat: lęk południowoafrykańskiego apartheidowego rządu przed białymi, liberalnymi Afrykanerami. Czy odkryłeś to podczas realizacji filmu?

- Apartheid był czymś, co nieustająco pojawiało się w mediach, kiedy byłem młody. Ale od czasu kiedy władzę zdobył Mandela niewiele mówi się o tamtej erze. To niespotykane, że przez niemal 50 lat - aż do połowy lat 90. - istniał na świecie kraj, gdzie świetnie się miała ideologia bliźniaczo podobna do tej wyznawanej w hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. Mandela zastosował politykę pojednania - co wydaje mi się słuszną filozofią - ale myślę, że powinniśmy dowiedzieć się o tamtych czasach więcej. Nie słyszałem na przykład wcześniej o żadnym wywrotowym i liberalnym kontr ruchu wobec apartheidu. To wszystko było dla mnie zupełnie nowe.

- Apartheidowy reżim był skrajnie rasistowski, ale z kolei biali liberałowie byli prawdopodobnie bardziej antyrasistowscy niż biali liberałowie z Ameryki. Dla liberałów z Południowej Afryki nie stanowiło żadnego problemu, że piosenkarz miał hiszpańsko brzmiące nazwisko i takiż wygląd. W Ameryce, w tym samym czasie, jeśli nazywałeś się Rodriguez to powinieneś grać jak Mariachi. Rodriguez był więc sporym wyzwaniem dla białej rockowej sceny - Lou Reedów i Bobów Dylanów tego świata - którzy stanowili w Ameryce i Europie swoisty ekskluzywny klub. W Cape Town zrobiłem kilka sond ulicznych - przynajmniej co druga osoba wiedziała, kto to Rodriguez, bez względu na wiek i płeć.

Co było największym wyzwaniem podczas realizacji tego filmu?

- Najtrudniejsze było przekonanie właściwych osób, żeby uwierzyły w ten projekt. Wydawało mi się oczywiste, że ta historia jest dobra. Myślałem, że fakt, że to naprawdę się wydarzyło - i sposób w jaki się wydarzyło - będzie wystarczający, by zainteresować inwestorów. Ale, jak się okazało, historia ciekawiła wszystkich oprócz inwestorów. Może dlatego, że był to mój pierwszy film.

- Ciągle trzymam w skrzynce maila od znanego biznesmena finansującego produkcje filmowe, któremu posłałem film, gdy był w 90% skończony. Napisał mi, że nie wyobraża sobie pełnometrażowego filmu o takim temacie. W związku z tym nie przekaże mi żadnych funduszy. Byłem zdruzgotany, wydawało mi się, że bez tych pieniędzy wszystko przepadło i będę musiał zrezygnować z marzeń o tym filmie. Od trzech lat nie dostawałem pensji i musiałem w końcu znaleźć sobie normalną pracę. Ale jednocześnie czułem, że wielką stratą będzie nie dokończenie tej produkcji. Musiałem tylko znaleźć pieniądze na montażystę, kompozytora i animatora, czyli drogie elementy składowe konieczne do skończenia filmu.

- Pewnego dnia postanowiłem sprawdzić, co uda mi się zrobić samemu. Zacząłem pracę nad animacjami. Przez miesiąc rysowałem kredą po kuchennym stole u siebie w domu. Nie rysowałem nigdy wcześniej, ale uznałem, że moje wysiłki wystarczą za coś w rodzaju szkiców i oszczędzą pracy prawdziwemu animatorowi, kiedy już znajdę na niego fundusze. Podobnie zrobiłem z muzyką. Za 500$ kupiłem program, dzięki któremu skomponowałem coś, co miało być zalążkiem prawdziwej filmowej muzyki. No i zmontowałem film najlepiej jak potrafiłem na Final Cut. I wtedy los się odwrócił. Udało mi się skontaktować z producentami Simonem Chinnem i Johnem Battsekiem i pokazać im nad czym pracowałem. A oni pokochali film.


Co o nim myślisz teraz? Czy jest taki, jak sobie wyobrażałeś, kiedy zaczynałeś pracę?

- Kiedy po raz pierwszy o nim pomyślałem, założyłem, że będzie to półgodzinny telewizyjny dokument, czyli coś nad czym pracowałem w Szwecji. Ale zakochałem się w tej historii do tego stopnia, że nie mogłem przestać nad nią pracować. Wcześniej nie poświęciłem żadnemu projektowi więcej niż miesiąc, a nad tym filmem pracowałem ponad 1000 dni. Po pierwszych sześciu miesiącach miałem 80% materiału gotowe, te pozostałe 20% procent zajęło mi ostatnie trzy lata. Kiedy pojawili się Simon i John sytuacja diametralnie się zmieniła. To wyjątkowo mądrzy, efektywni i utalentowani producenci. Szczerze mówiąc, warto było poświęcić dodatkowy rok na przekonanie ich do projektu. A ciężko jest to zrobić debiutującemu reżyserowi. Kiedy po raz pierwszy zadzwoniłem do Simona udało mi się skontaktować tylko z jego sekretarką. Poprosiłem o zaledwie trzy minuty rozmowy i obiecałem, że w ich trakcie opowiem mu historię tak dobrą, jak ta z "Człowieka na linie".

Jak zareagowałeś na wiadomość, że film zostanie pokazany w Sundance?

- Czułem się wspaniale. Sundance było moim celem od samego początku. Byłem gotowy czekać kolejny rok i przemontować film na festiwal w 2013, jeśli tym razem nie zostałby zaakceptowany. To jest prawdziwie amerykańska historia i Sundance jest najwłaściwszym miejscem na premierę takiego filmu.

Masz jakieś oczekiwania dotyczące reakcji publiczności?

- Mam tylko nadzieję, że zareaguje emocjonalnie. Wydaje mi się zresztą, że większość filmowców pragnie, by ich film podziałał na widownię emocjonalnie - czy wręcz fizycznie - a nie tylko intelektualnie. Kiedy sam oglądam film, czy czytam książkę to nawet jedna ciarka, jedna mała łza w kąciku oka jest więcej warta niż intelektualne analizy. Ciężko jest głęboko poruszyć publiczność, ludzie mają w sobie wiele barier. Już samo opowiedzenie historii, tak by zaangażować uwagę widzów jest sporym wyzwaniem. A dopiero gdy uda nam się zdobyć 100% ich uwagi można marzyć o tym, że o tych barierach zapomną.

Czego nauczyłeś się robiąc ten film?

- Tego, że możliwe jest życie na własnych warunkach. Nawet jeśli oznacza to wielkie poświęcenia, to jest to twoje życie i będziesz żałował jeśli nie spróbujesz. Rodriguez nie chciał się w żaden sposób sformatować, by gdzieś lepiej pasować. Mówił to, co myślał. Chciał, by to ludzie przyjęli i zaakceptowali jego muzykę i etos, a nie żeby one dostosowały się do nich. Wydaje mi się, że to coś co powinno być nauką dla nas wszystkich. Może i przykrawanie naszych marzeń, dostosowanie ich do oczekiwań świata przyniesie więcej pieniędzy, czy sukcesów, ale to nie jest właściwa droga!

- Rodriguez powtarzał często porzekadło "nie bierz cukierków od nieznajomych". Można spokojnie to przełożyć na robienie filmów. Filmowcy mogą iść do filmowych instytutów po finansowe wsparcie i myśleć, że ich problemy zostały rozwiązane, ale często trzeba coś poświęcić. Jeśli chcesz pozostać wierny sobie musisz trzymać się własnych reguł.

- Rodriguez w końcu znalazł swoją publiczność - pozostał wierny swoim ideałom. Do tego stopnia, że wydawało się, że wręcz świadomie ukrywa swoje talenty i unika sukcesu. Ale okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Jego kreatywność nie poddawana była żadnym kompromisom i przez to była bez skazy. Myślę, że to coś, co każdy artysta musi dokładnie przemyśleć. Prawdziwym skarbem jest własna integralność, godność, pasja. Chrońcie je za wszelką cenę.


Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sugar Man
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy