Reklama

Włodzimierz Press: Bójka z Januszem Gajosem

Był czas, kiedy znał go każdy Polak. Później, jako jedyny z „Pancernych”, pozostał w cieniu sławnych kolegów. W środę, 13 maja, Włodzimierz Press obchodzi 80. urodziny.

Był czas, kiedy znał go każdy Polak. Później, jako jedyny z „Pancernych”, pozostał w cieniu sławnych kolegów. W środę, 13 maja, Włodzimierz Press obchodzi 80. urodziny.
Włodzimierz Press na planie "Czterech pancernych i psa" /Romuald Kropat /Agencja FORUM

Janusz Gajos bardzo długo wyzwalał się z roli Janka Kosa. Włodzimierz Press, który grał Grigorija i uważany był za najprzystojniejszego członka załogi "Rudego", miał z tym jeszcze większe problemy. "Chyba z tej roli do końca się nie wyzwoliłem" - przyznał przed kilkoma laty aktor. Wciąż zaczepiają go ludzie na ulicy, rozpoznają w nim właśnie Grigorija. "To miłe, ale gdzieś mi to ciąży" - dodaje.

"Jestem warszawiakiem, może nie z urodzenia, ale z zasiedzenia" - wyjaśnia. Urodził się w 1939 r. we Lwowie. "Matka, będąc wtedy w ciąży, uciekała na wschód przed Niemcami i tam przyszedłem na świat" - wspomina. Jego ojciec Grzegorz zginął w obozie w Treblince. W 1941 r. dwuletni Włodzimierz z mamą Janiną znaleźli się w transporcie ewakuacyjnym w głąb ZSRR. W panującym wtedy rozgardiaszu, zostali rozdzieleni. Mimo że wydawało się to nierealne, pani Janina odnalazła synka, choć zanim się to stało, chłopak dwa lata spędził w domu dziecka w Czekałowsku. Po wojnie oboje wrócili do Polski i zamieszkali w Warszawie.

Od dziecka lubił recytować wiersze. W liceum w 1958 r. zdobył nawet III miejsce w finale ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego. Już wtedy wiedział, że będzie zdawał do szkoły aktorskiej. "W przeciwieństwie do mojego późniejszego kolegi z planu Janusza Gajosa, który miał problemy, ja dostałem się od razu. Dziś on jest wybitnym aktorem, a ja, średniakiem" - dodaje.

Reklama

Po ukończeniu warszawskiej PWST szybko dostał pracę w ówczesnym Teatrze Ludowym na Pradze. Oczywiście, że podobnie jak koledzy próbował grać w filmie, ale bez większego powodzenia. Zadebiutował epizodem w "Rozwodów nie będzie" Jerzego S. Stawińskiego. Kiedy więc w 1963 r. pojawiła się kolejna okazja, wziął udział w zdjęciach próbnych do "Faraona". "Ubzdurało mi się nawet, że dostanę główną rolę - mówi. - Pożegnano się bowiem ze mną stwierdzeniem" 'Być może do zobaczenia na planie'".

Już widział się w roli młodego Ramzesa, przeczytał nawet jeszcze raz powieść Prusa. Ale telefon nie dzwonił. "Dopiero z prasy, po jakimś czasie, dowiedziałem się, że film jest już realizowany, a odtwórcą głównej roli został Jerzy Zelnik, notabene mój dobry, młodszy kolega z podwórka. Śmiałem się, że wyhodowałem sobie żmiję na własnej piersi. Ale on zagrał tę postać doskonale. Był to jednak dla mnie wielki zawód" - podsumowuje.

Do serialu "Czterej pancerni i pies" trafił przypadkiem. Po prostu ktoś zadzwonił, dziś już nawet nie pamięta kto. "Szukali bruneta o południowej urodzie - wspomina. - Nie wierzyłem, że coś z tego wyjdzie. Poszedłem raczej dla paru groszy, gdyż wówczas cienko prządłem". Na zdjęciach próbnych natknął się na Janusza Gajosa. Razem zagrali przed reżyserem scenę bójki. Tym razem telefon zadzwonił już następnego dnia. "Nie wiem nawet, ilu kandydatów było do tej roli. Miałem 25 lat i przed sobą rolę Grigorija Saakaszwilego, Gruzina w polskiej armii" - cieszył się wtedy. Nawet przez myśl mu nie przeszło, jakie będą konsekwencje tej decyzji.

Zaczęli zdjęcia w styczniu 1965, a skończyli dopiero w 1970 r. Aktor podkreśla, że postać Grigorija nie była dla niego pasjonująca. "Prawdziwym ładunkiem dramaturgicznym obdarzony został Janek - mówi. - Ja byłem tylko mechanikiem czołgu. Moim zadaniem było dojechać i pilnować, by tank był zawsze w bojowej gotowości". Co ciekawe, rolę kierowcy dostał, mimo że miał słaby wzrok. Już podczas kręcenia serialu musiał nosić okulary, a czołgista nie mógł przecież być okularnikiem. Do tego nie miał prawa jazdy. Kiedy więc grano sceny, w których naprawdę kierował czołgiem, ekipa ze strachem śledziła jego wyczyny. Nie bez powodu. Podczas jednego z ujęć o mało nie staranował Tomka Czereśniaka, granego przez Wiesława Gołasa.

Nie ukrywa, że popularność filmu była dla wszystkich "Pancernych" wielkim zaskoczeniem. "Był okres, w którym jeździliśmy czołgiem Rudy po kraju i za każdym razem na ulicach witały nas tłumy dzieci i młodzieży" - wspominał. Nie zapomniał też, jak pewnego razu wrócił z pracy, a syn Grzegorz siedział przed telewizorem i płakał: "Tatusia biją! Tatusia!". "Dla niego Grigorij i ja to była jedna osoba" - mówi z uśmiechem aktor.

Niestety, wielka popularność nie przyspieszyła jego kariery. "Nic z tego filmu nie wynikało - mówi. - Może gdybym został w teatrze, nie miałbym tak wielkiej sympatii widowni, ale może robiłbym ciekawsze rzeczy, niż robiłem". Wrócił do Teatru Ludowego, gdzie występował do 1974 r. Jak przyznaje, nigdy się nie zdarzyło, aby ktoś z widowni krzyknął: "O, Grigorij!". Oczywiście, wiedziano, kim jest, ale bez okrzyków, proszono jedynie o autograf.

W stanie wojennym postanowił odwiedzić matkę, która po wydarzeniach marcowych 1968 r. wyjechała najpierw do Izraela, a potem trafiła do stolicy Francji. "Pojechałem do niej na wakacje - mówi. - Z żoną i dwójką dzieci". A potem, nie mając w kraju żadnych ciekawych propozycji, postanowił przedłużyć pobyt. Przy okazji wyszło na jaw, że Teatr Kwadrat, w którym przed wyjazdem pracował, działał w ramach struktur TVP, a jako że telewizja została zmilitaryzowana, przedłużenie pobytu potraktowano jako... dezercję. Wrócił dopiero w 1987 r.

Po powrocie z Francji grał głównie w teatrze. Zagrał też w kilku filmach, ale - jak sam przyznaje - były to raczej epizody, np. Żyda w "Korczaku" albo syna Stalina w "Europa, Europa". Zajął się dubbingiem i choć jest już na emeryturze, robi to z sukcesami do dziś. "Z samej emerytury człowiek bowiem nie wyżyje. Tantiemy za 'Pancernych' są niewielkie" - mówi Press.

Lista projektów dubbingowych, w które się angażował, liczy ponad 200 pozycji. To jego głosem mówił Kermit z "Ulicy Sezamkowej". Przez 9 lat przemawiał jako smerf Łasuch, był Juliuszem Cezarem w "Asteriksie", a w Harrym Potterze użyczył głosu Peterowi Pettigrew. Coraz częściej przyznaje, że nie czuje się artystą spełnionym. "Jestem sam sobą zawiedziony - mówi. - Dużo winy leży bowiem we mnie, że więcej nie osiągnąłem. Ale to nie efekt braku zdolności, lecz wiary w samego siebie. Nie jest jednak chyba aż tak źle, bo choć nie było wielu sukcesów, to klęsk też nie było. Na pewno nie mam się czego wstydzić".

WK

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Włodzimierz Press
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy